środa, 30 marca 2016

Tenth chapter ~ You're perfect.. to me, part two ~

   Usiłuję wcisnąć Chloe w zimowe buciki, podczas gdy Jack goni po domu Kendalla, aby założyć mu czapkę.
   Dzisiaj Boże Narodzenie, co oznacza, że razem z Samem, Michaelem i Nelsey jedziemy do Centrum Handlowego, aby wziąć udział w konkursie na "Najpiękniejszego Bałwana". Nawet ci, którzy nie wygrają dostają prezenty, więc Sam uparł się, aby zabrać tam bliźniaki.
   Jak co roku.
   To on organizuje takie wyjazdy, od kiedy nasze dzieci nauczyły się chodzić. Jest czymś, w rodzaju Dobrego Elfa. I chyba absolutnie mu o pasuje.
- Tato, tato, tato, tato, tato, tato, tato, tato.. - słyszę głos Kednalla, a za chwilę widzę, jak Jack idzie z nim przerzuconym przez ramię.
   W czapce.
- Kim, wychodzimy już? - pyta szatyn, podchodząc bliżej mnie.
- Amm, tak. Tylko zawołam Michaela i Nelesy. Sam czeka w samochodzie. - biorę Chloe na ręce i uśmiecham się, ze zmęczeniem zdmuchując grzywkę z czoła.
   Mój mąż podchodzi do drzwi frontowych, po czym jeszcze raz się obraca i patrzy na mnie.
- Kocham cię, maleńka. - mówi, ściągając sobie Kendalla z ramienia. Stawia go na ziemi i bierze za rękę.
- Ja ciebie też. - uśmiecham się.
   Przez chwilę czas staje w miejscu, gdy patrzymy sobie w oczy i nic nie mówimy. Ale ktoś musi przerwać ten piękny moment. Robię to ja.
- Michael, wychodzimy! - krzyczę. - Macie dwie minuty!
   Po czym razem z Jackiem i dziećmi wychodzimy z domu.

   Wpakowanie do samochodu, a dokładnie do fotelików, dwójki rozwrzeszczanych trzylatków jest wykonalne. Jeśli ma się taśmę dwustronną i może Cud Bożonarodzeniowy. Bez tego jest ciężko. Więc dopiero, gdy Sam wysiada z auta i patrzy na bliźniaki z surową miną, udaje mi się je zapiąć pasami. Na szczęście jeszcze nie umieją ich odpinać.
   Jack wydaje się być równie zmęczony, jak ja, a przecież tylko stał z boku i pilnował, żeby dzieci którędyś nie uciekły z auta. W każdym razie odnieśliśmy sukces.
   Zmęczona opadam na tors mojego męża i szybko znajduję się w jego opiekuńczym uścisku. Zadzieram głowę do góry, aby spojrzeć mu w oczy i mówię:
- Dziękuję, że jesteś.
- Jestem i zawsze będę. - odpowiada, uśmiechając się uroczo. - Nigdzie się nie wybieram.
   Codziennie dziękuję Niebiosom, że go mam. Wszechświat rzucał nam kłody pod nogi przez całe życie, więc w końcu pora, aby dał nam coś dobrego. Dał nam siebie. I niech tego już nigdy nie odbiera.
   Jack zamyka tylne drzwi, po czym razem wsiadamy do auta, a za chwilę pojawiają się w nim również Michael i Nelsey. Zapytacie skąd Sam wziął taki wielki samochód? Jest nasz, po prostu on lubi go prowadzić.

~~*~~

   Bałwanek, tu, bałwanek tam. I jeszcze jeden, i tu także. Kiedy jedzie się na konkurs na "Najpiękniejszego Bałwana" trzeba się liczyć z tym, że potem można mieć koszmary. Kręcę głową na boki i próbuję przekrzyczeć hałas, jaki tu panuje.
- To był błąd! - prawie zdzieram sobie gardło. - Mogliśmy sobie darować w tym roku!
- Żartujesz? Ten konkurs to cały sens Świąt! - Sam okrąża nas, po czym łapie Chloe i Kendalla na ręce i biegnie z nimi się zapisać.
   Uzgadniamy, że chłopcy zostają z bliźniakami, a ja oraz Nelsey idziemy na kawę. Najbardziej korzystne rozwiązanie.
   Za kilka minut Jonson wraca, przekazuje Kendalla Jackowi i ciągnie Michaela za rękę. Usta Dooley'a układają się w jedno konkretne słowo: Pomocy. Razem z Nelsey śmiejemy się, a potem idziemy do najbliższej kawiarni w Centrum.
   Siadamy, zamawiamy jedną mochę dla Nelsey oraz frappe dla mnie i cierpliwie czekamy na nasze zamówienie. Kiedy kelner przynosi tackę z dwoma szklankami, grzecznie dziękuję za nas obie, po czym kładę na tacy zapłatę oraz napiwek. Na twarzy młodego kelnera pojawia się cień uśmiechu. Widać, że nie przepada za tą pracą, szczególnie w Boże Narodzenie.

   Nelsey miesza łyżeczką w swojej kawie i przenosi wzrok z jednego billboardu na drugi. Jest tu ich naprawdę dużo. Wyciągam z torebki iPhona i kładę go na stół, żebym na pewno słyszała, gdyby zadzwonił. Jack, Sam i Michael sami z bliźniakami - nie może obyć się bez ofiar.
- Kim. - głos Torres [Nelesy] wyrywa mnie z zadumy.
- Słucham? - czasem jestem chyba aż za bardzo grzeczna.
   Unoszę szklankę do ust i upijam odrobinę kawy.
- Jak to było z tobą i Jackiem? Znaczy wiesz, z Chloe i Kendallem. Chcieliście mieć bliźniaki, czy może bardziej stawialiście na jedno dziecko?
   Nie takiego pytania spodziewam się po "ty i Jack". Odsuwam szklankę od ust, stawiam ją na stoliku i zaczynam się bawić telefonem.
- Wiesz.. My tego.. Tak jakby nie planowaliśmy. - widzę jej zdziwioną minę, więc szybko prostuję. - To znaczy nie! Bardzo chcieliśmy mieć dzieci i kochamy je najbardziej na świecie. Po prostu.. To stało się przypadkowo. Jednak żaden inny przypadek nie dał nam tyle szczęścia. Chloe i Kendall są dla nas najważniejsi na świecie, bez nich.. Nie wiem, co by było bez nich. Są moimi dziećmi i nic tego nie zmieni, to najważniejsze.
- Czyli.. następne razy byście planowali, czy raczej nie? - rozbawia mnie tym pytaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- Raczej planowaliśmy następny raz. - odgarniam grzywkę z czoła. - Znaczy będziemy planować, rzecz jasna!
   Brunetka unosi filiżankę do ust i upija z niej kilka dużych łyków. W tym samym czasie dzwoni mój telefon. Wiedziałam, że tak będzie! Odbieram.
- Halo?
- Kim! Nie uwierzysz, wygraliśmy! - Jack wręcz krzyczy do telefonu, choć tak naprawdę nie musi, bo widzę go kilka sklepów przed nami.
- Jasne, jasne, super. Ale dzieci są całe? Nie porwało ich UFO czy coś? - przecież nie widzę bliźniaków z nim.
   Rozłącza się i resztę drogi do kawiarni już przebiega. Przytula mnie od tyłu, a jego usta znajdują moje. Przez moment świat przestaje istnieć. Ale potem przypominam sobie o Chloe i Kendallu, odrywam się od szatyna i patrzę na niego wyczekująco.
   Siada obok mnie, ale obraca fotel tak, abym była z nim twarzą w twarz. Ciągle się śmieje.
- Nie, no coś ty. UFO nie odwiedziło jeszcze Ziemi. - uśmiecha się czarująco. - Dzieci poszły z Michaelem i Samem odebrać nagrodę. Będą tu za chwilę i możemy jechać do domu. Chyba, że chcesz powyławiać drobne z fontanny?
   Tym naprawdę mnie rozbawia i zaczynam śmiać się na cały głos. Wiedziałam, że prędzej czy później zarazi mnie swoim dobrym humorem. Jak zawsze.
- To fucha Michaela, nie moja.

   Nelsey patrzy na nas jak na wariatów, ale co tam. Po tym, co przeszliśmy nic nas nie zmieni. Jasne, może jesteśmy idiotami. Poprzednie życie na pewno zniszczyło nam psychikę. Ale jesteśmy sobą i to najważniejsze.


Od autorki: Myślę, że mniej więcej wyrobiłam się z dodaniem kolejnej części dziesiątego rozdziału (co prawda, była napisana sto lat temu, ale shh..). Chciałam tutaj teraz wyjechać z wielką mową na temat tego opowiadania, bloga, wyświetleń, samej mnie, ale po namyśle jednak stwierdzam, że zrobię to przy okazji dodania epilogu - mam nadzieję, że jeszcze przed wakacjami/na początku wakacji.
Niemniej jednak muszę napisać coś typowego dla siebie - szkoda, że Was już tu nie ma. Szkoda, że ten blog nie wyszedł tak, jakbym tego chciała.
Poza tym bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO serdecznie chciałabym zaprosić tych, którzy zostali na moje konto na Wattpad, gdzie pojawiło się moje pierwsze tam opowiadanie (ma już prolog i pierwszy rozdział) oraz zachęcić do komentowania i dawania gwiazdek. Tutaj napiszę tylko tyle, że same wiecie, jak komentarze (i gwiazdki, w przypadku Wattpada) motywują, a mi bardzo zależy na tamtym opowiadaniu, mam go przemyślanego w prawie każdym calu, więc błagam - wejdźcie, zajrzyjcie, przeczytajcie i napiszcie chociaż głupie fajne albo do dupy, żebym wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nie zdajecie sobie sprawy, jak opornie mi to wszystko idzie, a jak bardzo mi na tym zależy.
Uff, to chyba tyle na dziś. Jeszcze raz bardzo serdecznie ZAPRASZAM ↑↑↑ i swoją drogą mam nadzieję, że Wam się spodoba!

~ Julie S.

P.S. Jak po Świętach, bo ja chyba idę sobie zabukować termin u chirurga plastycznego >.<

czwartek, 24 marca 2016

│Scary blood │

Cześć,
rozdziału (jeżeli kogokolwiek to jeszcze interesuje) możecie spodziewać się do końca marca.
Tymczasem zapraszam wszystkich chętnych (i nie chętnych, hehe) na moje pierwsze i za razem nowe opowiadanie (w zasadzie fanfiction) na Wattpad.
Mam nadzieję, że ktoś wpadnie i mu się spodoba + gwiazdki, komentarze zawsze miło widziane, mogą zostać na dłużej :')
Link: Wattpad - Scary blood

~ Julie S.

sobota, 27 lutego 2016

Tenth chapter ~ You're perfect.. to me, part one ~

!!! ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY !!!

~~*Kilka lat później*~~

Kolorowe światełka na bożonarodzeniowym drzewku błyszczą wesoło, jakby chciały zachęcić wszystkich do życia w tę szczególną noc. Tupot małych bucików odbija się echem po domu, tworząc najpiękniejszą nutę na świecie, łącząc się z melodią "Jingle Bells", płynącą z włączonego telewizora.
Mężczyzna o kasztanowych włosach i kobieta z blond lokami, obecnie upiętymi z boku głowy w kok, siedzą blisko siebie na kanapie, oglądając wieczorne wiadomości.
- Wesołych Świąt, życzy Marie Miller i telewizja "Fox LA". - kobieta w czerwonej sukience wstaje od biurka i ekran telewizora zasypują choinki i bałwanki na żółtym tle oraz napis "Merry Christmas. We're coming back soon".
Dwójka małych dzieci przebiega obok choinki. Zatrzymują się na chwilę, aby porobić głupie miny do swoich odbić w bańkach, a potem znów biegną przez dom. Kobieta uśmiecha się ciepło do mężczyzny, a ten składa na jej ustach czuły pocałunek. Patrzy jej w oczy, a jego wargi układają się w dwa najpiękniejsze słowa na świecie: "Kocham cię".

~~*Kimberly*~~

Nazywam się Kimberly Brewer, owszem, dumnie noszę to nazwisko. Mieszkam w Los Angeles, mam wspaniałego męża i dwójkę dzieci. Czego trzeba więcej do szczęścia?
- Też cię kocham, Jack. - odpowiadam. - Najbardziej na świecie.
Chloe i Kendall znów pojawiają się w salonie, wskakują na kanapę i zaczynają krzyczeć na cały głos. Patrzę na Jack'a z rozbawianiem, odpowiada szerokim uśmiechem. Jak tu go nie kochać? Chloe i Kendall mają trzy latka, są bliźniakami. Chloe ma włosy w kolorze ciemnego blondu i czekoladowe oczy, a Kendall jest szatynem z orzechowymi oczami.
Słyszę dzwonek do drzwi, razem z Jack'iem wstajemy, aby je otworzyć. Za progiem stoi Sam z wielkim czerwonym prezentem, a zaraz obok niego widzimy Michael'a z Nelsey - jego dziewczyną. W końcu pozbierał się po śmierci Britanny, i od trzech miesięcy ma dziewczynę. Mam nadzieję, że są szczęśliwi.
Wpuszczam ich do środka, przytulam każdego z osobna, a chwilę potem bliźniaki atakują Sama'a. Bardzo go lubią, nazywają "wujkiem" i, cóż.. zawsze, gdy przychodzi, przynosi prezenty. Dlatego nasz dom wprost tonie z zabawkach, pluszakach i grach na Wii. Za to ostatnie akurat jestem mu wdzięczna.
Nelsey rozgląda się po domu, zatrzymując wzrok na choince, kominku i nożu, zawieszonym na ścianie.
- Pamiątka z poprzedniego życia. - mówię chórem z Jack'iem, Michael'em i Sam'em.
Dziewczyna Dooley'a robi jednak tylko wielkie oczy i kiwa głową na znak, że nie musimy więcej mówić.
Nie lubimy rozmawiać o tym, co działo się kiedyś. Moje dzieci nigdy się nie dowiedzą, dlaczego ten nóż wisi na ścianie. Gdy pytają, jak umarła Britanny, mówię, że wypadła z okna. Przez to nie wychylają się z tych w naszym domu. Michael też nigdy nie powiedział Nelsey całej prawdy. Nie wspominał jej nigdy o Bazie, o wojnie, o Britanny. Wie tyle, ile powinna. Tyle, ile wiedzą wszyscy inni.

Gdy na niebie jaśnieje pierwsza Gwiazdka wszyscy siadamy do stołu. Sam sypie żartami, widać, że bycie singlem wcale mu nie przeszkadza. I dobrze. Jakoś wolę go samotnego. Wtedy wiem, że gdy Jack'a nie ma w domu, a Michael wyjechał z Nelsey, mogę z nim porozmawiać jak brat z siostrą. I chyba tak właśnie całe życie go traktowałam. Jak starszego brata.
Kendall i Chloe spoglądają tęsknie w stronę choinki, ale gdy mój mąż (wprost kocham ten termin!) kręci głową na boki i pouczająco kiwa palcem, uspokajają się i siedzą spokojnie już do końca Wigilijnej kolacji.
Oczywiście nie wszystko jest idealne. Na białym obrusie powstała wielka plama z sosu pieczarkowego, blacha z pierniczkami uległa lekkiej deformacji, a ubrania bliźniaków kwalifikują do gruntownego namaczania w odplamiaczu i natychmiastowego prania. Ale tak ma właśnie być. Nieidealnie.
Po dwóch godzinach siedzenia przy stole i rozmawianiu o kryzysie finansowym w Chinach pozwalam w końcu dzieciom zajrzeć do swoich paczek. Biegną uradowane, ale pod choinką stają jak wykute z marmuru, bo przecież nie umieją czytać.
Mówię im więc, że żółty prezent jest dla Chloe, a zielony dla Kendall'a.
- Skąd wiesz, mamo? - pyta Kendall, wyciągając spod choinki zielone pudło. - Przecież to Mikołaj przyniósł prezenty.
- Rozmawiałam z Mikołajem. - tłumaczę bliźniakom z uśmiechem na ustach. - Powiedział mi, że jak w tym roku też będziecie rozrzucać zabawki po całym domu, to nie dostaniecie prezentów.
Szybki i łatwy sposób na zmuszenie trzylatków do sprzątania.
Uśmiecham się w stronę Jack'a, a on splata nasze palce pod stołem. Nigdy nie sądziłam, że zostanę żoną kogoś, kogo rzekomo nienawidziłam. A może tylko to sobie wmawiałam?
Kiedy Chloe po raz dziesiąty przybiega i pokazuje mi kolejną zabawkę, którą wyjęła z pudełka, rzucam Sam'owi przez stół spojrzenie w stylu "Oszalałeś?" Ale on tylko uśmiecha się i mówi:
- Być może. - i wtedy ja także się śmieję.

Grubo po jedenastej Jack, Sam i Nelsey podejmują się położenia bliźniaków spać. Powodzenia. Patrzę na swoje czarne botki i zastanawiam się, czy aby na pewno pasują do tej wiśniowej sukienki. Nieważne! Ma być nieidealnie.
Ubieram płaszcz i wychodzę przed dom. Śnieg zasypał dosłownie wszystko wokół. Jutro bliźniaki będą się domagać wyjścia na dwór od samego rana, a gdy Jack już z nimi wyjdzie, rzucą się w górę śniegu odgarniętą z podjazdu i wrócą do domu jako dwa bałwanki.
Przysiadam się na ławce obok Michael'a. Przez dłuższą chwilę milczymy. Wpatruję się w rozgwieżdżone Niebo i zastanawiam, który z tych błyszczących punktów to Britanny.
- Myślisz.. - zaczyna Dooley.
- Myślę, że ona chce teraz, abyś był szczęśliwy. - chwytam jego dłonie w swoje. Są zupełnie zimne. - Uwierz mi, ona chce twojego szczęścia. Na pewno chce. Jak my wszyscy. Po prostu TY musisz to zrozumieć, i być w pełni szczęśliwy z Nelsey.
Patrzy się na mnie, a ja na niego i wiem, że analizuje moje słowa.
- Dziękuję, dobra z ciebie przyjaciółka. - przytula mnie, a ja jego. - Musiałem to od kogoś usłyszeć.
- Wiem. - uśmiecham się. - A teraz chodź do domu. Jesteś zupełnie zimny i zbliża się północ.
Gdy tylko wchodzimy do domu Jack porywa mnie w ramiona i kręci się dookoła. Mimowolnie zaczynam się śmiać, chwytam go za szyję, a gdy już mnie stawia - szybko całuję. Jest moim całym światem. Nawet jeśli gwiazdy mówią inaczej.
- Zniknęłaś. - mówi, patrząc mi prosto w oczy.
- Martwiłeś się?
- Bardzo. - na jego twarzy widnieje niezachwiana powaga, ale nawet bez tego wiem, że mówi prawdę. - Gdzie byłaś?
- Wyszłam się przewietrzyć. - przytula mnie do siebie.
- Zrozumiał? - jego cichy szept dociera do moich uszu.
- Zrozumiał. - wyznaję.

~~*~~

Około trzeciej nad ranem budzę się i spoglądam za okno. Jedna z gwiazd na chwilę zabłyszczała jaśniej. Britanny. Wiem, że tam jest, czuwa nad nami i jest szczęśliwa, że nasze życie tak się ułożyło.
Mam na sobie długie dresowe spodnie i krótką bluzkę na ramiączkach. Te dwie rzeczy są z dwóch zupełnie różnych światów. Jedna wygrzebana z dna szafy, druga kupiona niedawno. Lato i zima w jednym. I dobrze, ma być nieidealnie.
- Przyznaj się, - słyszę rozespany głos mojego męża tuż obok ucha - myślisz o tym, jak to wszystko jest nieidealne, a przez to perfekcyjne?
Odwracam się w drugą stronę. Niemal od razu tonę w jego silnych, opiekuńczych ramionach. Wtulam twarz w jego obojczyk i odpowiadam:
- Tak, tak właśnie myślałam.
Przez chwilę milczymy, napawamy się wzajemnie swoim towarzystwem. Minęło już kilka lat, a ja wciąż nie mogę sobie wyobrazić, co by było, gdybym nie miała Jack'a koło siebie.
- Jesteś mój.. - mówię cicho, jakby chcąc o tym zapewnić samą siebie.
- A ty moja, na zawsze. - odpowiada szatyn, całując mnie w głowę. - Nigdy o tym nie zapominaj.
- Obiecuję. - i tak już zasypiam.

Czasem próbuję sobie wyobrazić, jakby wyglądało moje życie, gdybym nie była z Jack'iem. Czy byłabym tak samo szczęśliwa? czy byłabym choć trochę szczęśliwa? Czy miałabym dom, dzieci, pracę? Może stałabym się choleryczką, która mieszka z kotami i całymi dniami ogląda program o dzierganiu, a rano wrzeszczy na sąsiada, żeby założył spodnie, gdy wychodzi kosić trawnik?
Nie chcę wiedzieć, co by było. Ważne jest to, co jest teraz. Nic więcej się nie liczy.


Od autorki: Jedyne, co mogę powiedzieć na ten moment, to: ociągałam się z dodaniem tego rozdziału głównie dlatego, że nie wiem, kto miałby go przeczytać. No ale, cóż, w końcu jest. Mamy na razie pierwszą z, bodajże, trzech części ostatniego rozdziału + będzie jeszcze krótki epilog (tak, po angielsku. w trochę innej formie, ale jednak.)
Mam nadzieję, że to, co na razie dodałam jest spoko i da się to znieść, bo ten rozdział początkowo miał być krótkim i zwięzłym epilogiem, który pisałam 1,5 roku temu, ale wyszło troszkę inaczej.
Do następnego!
 ~ Julie S.

wtorek, 12 stycznia 2016

Ninth chapter ~ Fraction of live, part two ~

!ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY!          


            Kimberly, Michael i Sam kierowali całą, pozostałą jeszcze przy życiu, armią młodych wojowników. Jonson przypomniał sobie głos tego, który przed nim dowodził Bazą – Grahama -, gdy mówił: „Dobrze ich wyszkol. Pamiętaj, niebezpieczeństwo może nadejść w każdej chwili, przeciwnik może zawsze zaatakować, wojna może zawsze powstać z jednego drobnego konfliktu.. Który my rozpoczęliśmy, a wy musicie skończyć. Obiecaj, Sam, że to zakończysz”.
            Obiecał Grahamowi. Obiecał, że będzie walczył, pokona ich, zakończy to. Obiecał. „A obietnic się nie łamie, Samuelu”. Przypomniał sobie, jak kiedyś w czasie treningu, Kim spytała go, skąd tak naprawdę wie, że jakakolwiek wojna będzie miała miejsce. Wtedy nie mógł jej powiedzieć prawdy. Utrzymywał, że tak mu mówi intuicja, że po prostu to wie. Teraz mógł, a nawet musiał wyjaśnić im wszystko. Ale to na razie nie miało znaczenia.
            Kimberly walczyła, a Jack zniknął gdzieś w tłumie rannych. Leżał gdzieś, w bezpieczny miejscu, dochodząc do siebie lub umierając. Jednak Crawford teraz zapomniała. Nie walczyła tylko dla niego – walczyła dla wolności i innych, którzy współdzielili jej los. Na nowo pochwyciła łuk i strzały, celując przed siebie.
            Britanny tarzała się po podłodze ze śmiechu, podczas, gdy blondynka stała z założonymi rękami i skwaszoną miną, czekając, aż przyjaciółce przejdzie napad śmiechu.
- Przeszło ci już? – spytała zdenerwowana, ale szatynka dalej śmiała się wniebogłosy.
            Tutaj nie było się z czego śmiać, dla blondynki to była bardzo poważna sprawa, wymagająca wręcz kamiennej powagi.
- Czyżby nasza Pani Idealna znów stłukła szybę albo trafiła w człowieka? – dobiegł ją ten sam głos, który strzępił jej nerwy dzień w dzień. – A może tym razem strzała nawet nie doleciała do jakiegokolwiek celu?
            Jego śmiech rozniósł się echem po sali treningowej, a Kimberly miała ogromną ochotę przyłożyć szatynowi. I to nie po raz pierwszy.
- Może tak byś się zamknął, Brewer, i poszedł porzucać nożami do celu. Może w końcu trafisz. – obróciła się w jego stronę ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Crawford, najpierw sama się naucz trzymać nóż, a potem możemy pogadać o rzucaniu. W coś innego, niż w ludzi.
            Pokazała mu środkowy palec i ostentacyjnie wyjęła z buta krótki nóż, którym rzuciła przed siebie, prawie nie patrząc na cel. Broń zatoczyła kilka kręgów, przecinała powietrze ze świstem raz po raz, aby na koniec wbić swój czubek w czerwony środek tarczy do rzutek.
- Coś mówiłeś?

            Ach, ile by dała, by teraz móc siedzieć na kanapie pod kocem, oglądając jakiś beznadziejny wyciskacz łez, którego fabuła jest połączeniem wszystkich miłosnych filmów, które kiedykolwiek powstały, ale i tak wszyscy oglądają go po miliard razy.. Ale nie mogła; była tutaj, w środku wojny, a tamto życie skończyło się dawno temu, zanim zdążyła go na dobre poznać, choćby z filmów. Zanim, mimo woli, stała się młodą wojowniczką.
            Czas jakby stanął w miejscu, poruszał się tylko ostatni Platynowy, wściekle rzucając na prawo i lewo niewinnymi ludźmi, krzycząc gardłowym głosem coś niezrozumiałego, co, prawdopodobnie, miało pomścić śmierć brata. Przerażeni ludzie chcieli unikać wielkich, śmiercionośnych rąk Platynowego, ale ich reakcja zajmowała około trzy sekundy – o trzy za dużo. W tym całym zgiełku bezwładnych ciał, latających na wszystkie strony, nikt nie był w stanie się bronić, a co dopiero walczyć.
            Nagle, zza grupy półmartwych wojowników, wybiegła niska dziewczyna, na oko dziewiętnastoletnia, którą nawet Sam znał tylko z widzenia, gdyż nie często brała udział w treningach grupowych. Miała rozpuszczone, brązowe włosy, które na wietrze tworzyły wokół jej głowy niby aureolę, a jej błękitne oczy wyrażały odwagę i zdecydowanie. A strach? Być może gdzieś się czaił; gdzieś daleko, za chęcią zemsty za to wszystko, czego ludzie musieli przez Tytanów doświadczyć.
            Szatynka biegła prosto, przed siebie, raz po raz unikając ciał przelatujących nad nią. Gdy była zaledwie kilka kroków od przeciwnika, wyciągnęła zza siebie nóż, wyskoczyła wysoko, odbijając się od martwego ciała leżącego nieopodal, zamachnęła się i wbiła nóż w środek gardła Platynowego.
            Zaraz potem czas jakby nagle przyspieszył, wszystko działo się niespodziewanie szybko: dziewczyna upadła na ubitą ziemię, trafiając głową w płaski głaz, a na nią zwaliło się kilka innych osób, które Tytan upuścił, podrywając się nagle i rycząc w agonii. Miotał się dłuższą chwilę na prawo i lewo, taranując wszystko, co napotkał na swojej drodze, a gdy schylił się, by podnieść wielki kamień i rzucić nim gdzieś w wojowników, Michael podbiegł, tracąc resztki strachu i niepewności, i wbił nóż do końca w szyję ogromnego przeciwnika, a Sam w tym samym czasie przeciął długim mieczem zgięcie jego kolana.
            Platynowy padł martwy. Ostatni. Platynowy. Padł. Martwy. Ostatni. Martwy.

~~*~~

            Cindy, bo tak miała na imię bohaterska dziewiętnastolatka, została pożegnana w pięknym stylu przez swoich znajomych. Podobnie z resztą, jak reszta poległych w walce, ale jej zostało odśpiewane Forever Young, zmieniając kilka razy young na alive. Ponieważ dla nich każdy zmarły za wolność kraju był nadal żywy. Tam, w Lepszym Świecie, jest im lepiej. Może jest im lepiej. Każdy ma nadzieję, że jest im tam lepiej.

~~*~~

            Kimberly znalazła Jacka nieopodal szpitalnej furgonetki. Blady jak ściana, ale o własnych siłach, kierował się w stronę żywego tłumu. Przynajmniej przeżył. Dziewczyna założyła sobie jedną jego rękę na barki i zaprowadziła do przyjaciół. Szli wolno, nawet bardzo wolno, ale teraz już nie musieli się spieszyć – teraz mogli w końcu zwolnić.
            Wszyscy polegli zostali ułożeni w jednym miejscu, twarzą do góry. Wszyscy żywi stanęli dookoła nich obejmując się w pasie i kołysząc to w jedną, to w drugą stronę. Zaczęli śpiewać jednym głosem hymn, który nie każdy już pamiętał w słowach, ale przynajmniej w melodii i przesłaniu. Potem nucili We are the champions, długo kołysząc się na boki, płacząc i modląc się nad zmarłymi. Ci silniejsi i mający jeszcze energię zanosili martwych nad kanion, by raz na zawsze się z nimi pożegnać.

            Opuszczali miasto, gdy już się ściemniało, a za nimi majaczyło zachodzące Słońce. Zapowiedź nowego życia. Lepszego życia.

Od autorki: Zeszło mi to, co prawda, nieco dłużej, niż przypuszczałam (i krócej), ale rezultat końcowy mnie zadowala. Mam nadzieję, że Was też. Pisząc końcówkę wczoraj o godzinie 22:30 prawie popłakałam się na jednym momencie, ale może to wynikać równie dobrze z tego, że w końcu udało mi się (!) coś napisać. Brawo ja..
*z innej beczki: czy Wy też jesteście tak cholernie dumni z naszych siatkarzy, jak ja? czy tylko ja?*
Czekają mnie tu jeszcze 4 rozdziały (no, powiedzmy..) + epilog i przygoda z tym blogiem się zakończy.. Może to i lepiej? I tak nie byłam systematyczna, a czytelników ubyło, więc to chyba znak by dać sobie spokój z blogowaniem. Co myślicie?

~ Julie S.

PS. Następny rozdział postaram się dodać do końca stycznia :)

poniedziałek, 23 listopada 2015

Ninth chapter ~ Fraction of live, part one ~

Wyjaśnienia na końcu rozdziału.

            Unieśli broń. Przekrzykiwali się nawzajem, w myślach dziękowali przyjaciołom za wsparcie i walkę u ich boku. Posyłali ostatnie, tęskne spojrzenia w stronę miłości swojego życia. Wiedzieli, że mogą tego nie przeżyć, byli na to przygotowani. Lub przynajmniej chcieli być.
            Kimberly pomyślała o Britanny i.. tym dziecku. Czy gdyby nie umarła tamtego dnia, czy teraz by walczyła? Czemu w ogóle walczyła; nie mogła powiedzieć? Nie powinna walczyć, będąc w ciąży. Nie powinna w ogóle zgadać się na tę misję.
            Ruszyli.
            Tłum setek osób, walczących o lepszy świat, krzyczących słowa takie jak „wolność” i „bezpieczeństwo”. Szli na wojnę przeciwko dwóm najsilniejszy Tytanom – przeciwko Platynowym.
            Z daleka rozległo się kilka strzałów – celnych, ale na nic się zdających, gdyż Platynowi wessali naboje i odrzucili w kierunku wojowników. Tłum momentalnie się rozstąpił, jednak nie każdemu udało się uciec. Trzy kule utkwiły w ciałach osób, których Crawford znała tylko z widzenia. Mimo to, w jej oczach pojawiły się łzy.
            A w sercu chęć zemsty.
            Za nich, za Britanny, za zmarnowane życie, za strach i za cierpienie. To wszystko miało skończyć się dzisiaj. Musiało. Po to tu byli.
            Wojownicy rozproszyli się na wszystkie strony, krzycząc coś na siłę i celując w przeciwników wszystkim, co akurat mieli pod ręką. Walka mieczem czy nożem nie była dobrym pomysłem, gdyż starcie z Platynowymi (a nawet zwykłymi Tytanami) twarzą w twarz nie mogła się udać. A gdy ludzie rzucali w nich nożami, rany natychmiast się zarastały, a oni odrzucali broń i zabijali kogo popadnie.
            Niewielkiej grupie, do której należał Michael i Sam, udało się przedostać najbliżej Platynowych bez zauważenia. Ich planem było trafienie w jeden z ich czułych punktów – zgięcie kolan. Oprócz tego istniały jeszcze dwa inne miejsca, po trafieniu w które przeciwnicy padali martwi. To był jedyny sposób, aby ich zabić, pokonać, wytępić. Tych najsilniejszych.
            Była w zasadzie jasne, że praktycznie żadna grupa ludzi nie ma szans w bezpośrednim starciu z Platynowymi. Mimo to, oni dalej walczyli, dalej wierzyli. Bo dalej mieli nadzieję.
„Nadzieja to wszystko, co macie. Całe wasze życie, wszystkie plany, każdy wschód słońca i następny oddech. Jeśli nacie nadzieję – macie wszystko” – to powiedział kiedyś Sam i to zrodziło się teraz na nowo w głowie młodych wojowników. Prócz nadziei nie pozostało im dosłownie nic innego, więc musieli ją wykorzystać, aby odzyskać swój świat. I już nigdy więcej go nie stracić.

~~*~~

            Następnych dwóch godzin nie można nazwać walką – to było krwawa jatka. Ludzie rzucali się na Tytanów z niemą nadzieją, że uda im się wygrać, większość ginęła. Sam ciągle przekrzykiwał tłum wokoło, starając się dodać im otuchy i wiary, że jeszcze może się udać. Lecz mimo wszystko, sam powoli zaczynał opadać z sił i z nadziei, że cokolwiek może się udać i być lepiej.
            Wszystko zmierzało ku upadkowi, umarło już tak wielu ludzi, że nawet najwybitniejszym matematykom nie udałoby się bez pomyłki zliczyć ich wszystkich. Niektórzy byli w wieku Kim, niektórzy Michaela, ale byli i tacy, którzy w Bazie mieszkali od samego początku, liczyli sobie ponad trzydzieści lat i walka wykańczała ich po krótkim czasie.
            Michael, który w ostatnich dniach został dość ciężko zraniony w rękę, teraz stał najbliżej jednego z Platynowych. Przymierzał się do strzału w zgięcie kolana przeciwnika. Jeszcze trzy metry.. dwa.. jeszcze jeden.. Teraz dosłownie centymetry dzieliły go do wielkiego przeciwnika, którego uwagę skutecznie odwracał Sam i kilkoro innych ochotników, starających się zyskać na czasie, podchodząc do niego z bronią wyciągniętą na bezpieczną odległość i naraz odchodząc.
            Brunet przygotowywał się do ostatecznego starcia z jednym, z dwojga niepokonanych, gdy nagle Platynowy obok padł na ziemię. Martwy. Platynowy-padł-martwy-na-ziemię. W głowie chłopaka zrodziło się milion pytań, ale najważniejsze i najbardziej obijające się o jego czaszkę, brzmiało: „Kto?”. Kto zrobił coś takiego?
            Starał się wyszukać gdzieś w oddali osobę odpowiedzialną za śmierć Tytana. I zobaczył ją. Britanny. Jej brązowe włosy, silnie związane w warkocz z boku głowy, powiewały na wietrze, który wziął się nie wiadomo skąd i jak. Jej delikatne ręce trzymały łuk, z jeszcze jedną strzałą nałożoną na cięciwę, gotowe w każdej chwili strzelić ponownie. Czas na chwilę przestał płynąć, dla Michaela liczyła się tylko ta jedna chwila, tylko tu i teraz. Zupełnie zapomniał o całej walce, apokalipsie, jeszcze jednym Platynowym, stojącym kilka centymetrów od niego. Zatracił się zupełnie w widoku Britanny. Jego Britanny. Żywej Britanny. Żywej, jak to możliwe?
- Michael!! – głos Jacka wyrwał go z głębokiej zadumy i przywrócił do rzeczywistości, gdzie wciąż trwała walka.
            Poczuł nagły, ostry ból w ręce, a potem zatoczył się kilka metrów dalej, dobijając do kogoś. Zamknął oczy, starając się go przetrwać. Zacisnął mocno zęby, ściskając ramie drugą ręką. Słyszał, jak ktoś pada niedaleko niego. Słyszał syk, słyszał krzyk. Ale nie mógł zareagować.
- Jack!! – pisk Kimberly poniósł się przez morze wojowników, docierając do uszu szatyna i każąc mu, mimo wszystko, otworzyć oczy.
            Zobaczył blondynkę rzucającą na ziemię łuk ze strzałą naciągniętą na cięciwę, który toczy się nieco dalej, aby być znów porwanym przez kogoś innego. Crawford biegła ile sił w nogach, a mocno ściśnięty warkocz, raz po raz, uderzał o jej twarz. W tym samym momencie Dooley na powrót zamknął oczy, by nie pozwolić wydostać się gorącym łzą, które kłębiły się pod jego powiekami.
            To nie była Britanny, ona nie żyła. To była Kim, a jemu to wszystko się tylko wydawało, bo chciałby, żeby Mason tam była. Żeby była tu z nim, by walczyła u ich boku, by nigdy nie odeszła. Bo on nigdy nie pogodzi się z jej śmiercią.
            Kimberly upadła na kolana obok Jacka, który krzywił się z bólu, ściskając jedną stronę brzucha obiema rękami. Krew.
- Oh, mój Boże.. – szepnęła przerażona blondynka, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.
            Jack, ratując Michaela, oberwał zieloną mazią od pozostałego jeszcze przy życiu Platynowego. Prosto w, nie zrośniętą jeszcze, ranę na brzuchu.
- Nic mi.. nic mi nie jest.. – słowa Brewera nie przekonałyby nikogo, a na pewno nie klęczącą nad nim blondynkę, która starała się być silna, ale coraz mniej jej to wychodziło. – Nic mi nie jest, Kimmy. – chłopak starał się uśmiechnąć, jednak wyszedł z tego jedynie grymas bólu.
            Delikatnie pogłaskał Kimberly po ramieniu, szybko jednak odsuwając rękę, objęty nagłym zmęczeniem. Przymknął powieki, zaczął płytko oddychać, a na jego czoło wstąpiły kropelki potu.
- Wszystko gra.. – dalej szeptał, starając się uspokoić blondynkę. Na dłuższą chwilę przestał cokolwiek mówić, a potem zaczerpnął najwięcej powietrza, jak tylko umiał i na moment otworzył oczy. – Bardzo cię kocham, Crawford. – dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy.
- Też cię bardzo kocham, Brewer. – przełknęła ślinę. – Zawsze cię.. – głos jej się złamał, a ciężkie łzy zaczęły spływać po policzkach. too weak..
- Wiem.. – znów zamknął oczy. – Wszystko jest dobrze.. – starał się mówić wolno i spokojnie, ale co jakiś czas brakowało mu sił. – Nic mi nie jest. Nic złego się nie stało, Kim. Wszystko będzie dobrze. Po prostu.. pamiętaj, że ja..
            Zamilkł. Stracił przytomność.

            Blondynka załkała, kładąc głowę na jego klatce piersiowej, a kilka jej słonych łez spadło na twarz i ręce szatyna. W ciągu dosłownie dziesięciu sekund przybiegły dwie osoby, których imion Kimberly nie znała i ułożyły Brewera na prowizoryczne nosze, którymi od dłuższego czasu dwoje ochotników przenosiło rannych w bezpieczne miejsce, aby można im było udzielić pierwszej pomocy. Nim Kim się zorientowała – Jacka niesiono już do furgonetki po drugiej stronie ulicy, a ona musiała sama stawić czoła największym koszmarom.

Od autorki: Rozdział nie jest sprawdzony, zrobię to najprawdopodobniej dopiero w weekend.
Okay, sprawa jest taka: siadam do rozdziału, piszę kilka zdań i je kasuje. I tak wciąż. A jak już uda mi się coś sensownego napisać, to w którymś momencie to się kończy. I potem znów siadam i mam pustkę w głowie. Wiem, co chce napisać, ale nie potrafię sklecić z tego sensownych zdań, by przekazać Wam to w jak najlepszej formie. Przykro mi.
Poza tym, nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, ale chyba we wrześniu (o ile dobrze pamiętam) dodałam ankietę, kto czyta bloga i zagłosowała jedna osoba. Czuję, że nie mam dla kogo pisać, choć bardo chciałabym to dalej robić. Myślałam nawet nad zawieszeniem bloga. Planuję nowe opowiadania, one shoty.. Tylko dla kogo? Pisanie dla siebie to jedno, ale czytelnicy to co innego. Skoro ich rzekomo mam, to dlaczego nikt nie komentuje? Dlaczego nikt nie głosuje w ankietach?
Nie chcę, żeby to teraz wyglądało tak, że ja mówię, jaka jestem biedna, a Wy źli. Ale, kochani, dobrze wiem, że jest/było tu kilka bloggerek i Wy doskonale wiecie, jak ważna jest inspiracja i wsparcie płynące od czytelników, właśnie z komentarzy. I gdy wchodzę na blogi, widzę po 30 komentarzy, a u mnie nie ma nic, góra 2/3, to, nie ukrywam, jest mi przykro.
Więc jeśli komuś choć trochę zależy, to pokażcie to, bo ja muszę wiedzieć, że mam dla kogo pisać.
Ponadto rozdział podzieliłam na 2 części, bo już skrajnie nie miałam pomysłu co dalej nabazgrać, a może za jakiś czas coś napiszę, no a ostatni rozdział był.. dawno. Więc przepraszam za to i, jeżeli ktoś dotrwał do końca mojego wywodu, to weźcie sobie moje słowa do serca i albo bądźcie w pełni moimi czytelnikami, albo nie, bo ja po prostu chcę wiedzieć, czy to jeszcze ma sens.

~~ Julia S.

czwartek, 23 lipca 2015

Eighth chapter ~ Against the imperishable ~

"Musimy ratować nasz dom. Nic innego nam nie pozostało."


                Kimberly zacisnęła zęby, starając się nie krzyknąć, kiedy Jack zaciągnął bandaż na jej nadgarstku za mocno. Wcześniej zaczęła się gryźć w drugą dłoń, aby jakoś przetrwać odkażanie rany. Wszystko trwało nie więcej, niż dziesięć minut, ale ona miała stanowczo dość.
                Jednak przecież nie mogła za to winić nikogo innego, jak tylko siebie. To ona rozcięła sobie nadgarstek nożem, trzymanym przez cały czas w bucie „na wszelki wypadek”. To ona zakaziła ranę, ściskając nadgarstek, gdy zaczęła piec. I to ona zraniła Michaela, który zniknął gdzieś w lesie i teraz nie mógł jej pomóc.
                Na pewno chciał ochłonąć, przemyśleć wszystko, obmyślić plan na przyszłość..
- Myślisz, że płakał? – Jack stanął jak zaczarowany, podczas zawiązywania bandaża na ręce blondynki.
- Co? – odparł zdumiony.
- Michael. Myślisz, że gdzieś tam, gdzie teraz się zaszył, czy myślisz, że on.. opłakuje śmierć Britanny? – jej wzrok wwiercał się coraz głębiej w szatyna, jakby ten miał znać odpowiedź na wszystko, a to było najbardziej proste i oczywiste pytanie.
                Brewer zakończył bandażowanie, wstał, dorzucił kilka grubszych gałązek do ognia, po czym usiadł obok dziewczyny, splatając ich dłonie.
- Nie wiem. Nie wiem, Kim. – odparł tylko wzruszając ramionami.
                Naprawdę nie wiedział, mógł się tylko domyśleć. Po rozgrzanym policzku Crawford spłynęła łza, a potem odwróciła głowę, przypatrując się szatynowi.
- Złamałam go. – szepnęła. – Śmierć Britanny go załamała, ale to ja.. to ja go złamałam. Złamałam, zraniłam, zniszczyłam. I nienawidzę się za to. Naprawdę, Jack, nienawidzę się. Nienawidzę tego kim jestem, nienawidzę tego, co robię.. tego, kim się stałam. Tego, kim uczyniła mnie ta cholerna wojna.
                Ścisnął jej rękę.
- A ja cię kocham. – odparł. – Nadal cię kocham, nawet, gdy jesteś uparta i zachowujesz się niedorzecznie. Nawet, gdy mnie ranisz i nawet, gdy ranisz siebie samą. Kochałem cię przed tym wszystkim i kocham cię teraz. I zawsze będę cię kochał, nie ważne, jak bardzo się zmienisz. Nie ważne, jak bardzo oboje się zmienimy. Nie zostawię cię.
~*~
                Michael wrócił bez słowa późno w nocy.
                Przetrawił wszystko, słowa Kim, wydarzenia ostatniego dnia i poczuł się trochę lepiej. Niestety, tylko trochę.
                Gdy przechodził obok dogasającego ogniska, niechcący zahaczył nogą o metalowy kubek, pozostawiony na ziemi, czym narobił trochę hałasu. Wystraszył się, że zbudził pozostałą dwójkę, która smacznie już spała, jednak nic się nie stało. Z Jackiem. Kimberly otworzyła swoje orzechowe oczy, namierzając Dooley’a i delikatnie wyswobodziła się z objęć Brewera.
- Mich – zaczęła po cichu, kierując się w stronę czarnego kształtu, zarysowanego przy ognisku. – Przepraszam, nie powinnam tego wszystkiego mówić, ja.. – łzy zaczęły płynąć jej po policzkach, a sowa więzły w gardle. – Ja nie chciałam, byłam po prostu taka zła i bezradna, ja..
                Niespodziewanie Dooley przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Objęła go za plecy i położyła głowę na obojczyku. Stali tak przez chwilę w ciszy. Kimberly stopniowo się uspakajała, aż w końcu przestała płakać zupełnie.
- Miałaś rację. – Michael przerwał ciszę, dalej nie puszczając Crawford. – Mogłem ją ochronić. POWINIENEM ją ochronić. Ale tego nie zrobiłem. Chciałem zrobić wszystko, ale to było za dużo. I źle wybrałem. Nic nie osiągnąłem, a straciłem ją. Straciliśmy ją wszyscy. – wziął głęboki, drżący oddech. – I to ja przepraszam, miałaś rację, to ja się myliłem. Przepraszam, Kim, za wszystko.
                Rozluźnił nieco swój uścisk, a wtedy odsunęła się od niego nieznacznie, nadal trzymają za ramiona.
- Ona jest teraz w lepszym świecie, Mich. Świecie bez wojen i walk. Jest szczęśliwa. – pogłaskała go po ramieniu. – A my musimy walczyć, musimy ratować nasz dom. Nic innego nam nie pozostało.

~*~
                Nikt nie spodziewał się tego, co nastąpiło nazajutrz.
                Michael poprawiał opatrunek na nadgarstku Kimberly, a Jack ostrzył noże. Dzień był słoneczny, z lekkim wietrzykiem i nikt nie spodziewał się, że ta piękna pogoda może symbolizować początek końca. Zawiał mocniejszy wiatr, Kimberly zgarnęła ręką włosy z twarzy i spojrzała w niebo.
                Nagle nad głowami przyjaciół rozległ się głośny stukot, jakby helikoptera, a powstały wiatr zaczął chylić drzewa ku podłożu. Cała trójka natychmiast złapała za broń, chowając się za krzewami i drzewami i oczekując bolesnej konfrontacji z dwoma ocalałymi jeszcze Tytanami. Jednak nikt nie spadał na ziemię, nie wychodził z lasu, nie strzelał zieloną mazią.
                W momencie, kiedy sznurowa drabina opadła na ziemię – już wiedzieli.
- Sam. – szepnęła Kimberly. – To koniec?
- Nie myślcie, że to koniec! – Jonson starał się przekrzyczeć ryk silnika, pomieszanego z szumem śmigieł. – Wchodźcie na drabinę, nie zadawajcie pytań! Później wszystko wam wyjaśnię!

~*~
                - Wdarli się do miasta. – zakomunikował brunet, gdy Michael wciągnął drabinę, a drzwi się zasunęły. – Jest ich dwóch, ale sami wiecie, jak wielkie szkody może poczynić jeden. Ludzie nic nie podejrzewali.
- Ilu nie żyje? – Jack wsparł się na ścianie, gdy ból z rany na brzuchu znów zaczął promieniować.
- Setki. Musimy ich jak najszybciej powstrzymać, inaczej nikt nie przeżyje. Dlatego mnie gadania, więcej przygotowywania się do najważniejszej walki waszego życia!
                Sam usiadł za sterami, odpalając silnik i ruszając w stronę miasta.
- Czekaj! – wrzasnęła Kimberly zdesperowanym głosem. – Britanny tam jest, nie możemy jej zostawić!
- Nie mamy wyboru, Kim. My albo oni.
                Blondynka przyłożyła twarz do okienka w drzwiach, uderzając rękami w metal.
- Nie możemy jej zostawić!!! – mimo wszystko wiedziała, że nie ma już odwrotu.
                Michael poprowadził ją na siedzenie po drugiej stronie helikoptera, starając się uspokoić. Nie mogli sobie pozwolić na rozbicie emocjonalne. Nie teraz, kiedy losy ludzkości naprawdę są w ich rękach.
- Platynowi. – szepnął Brewer. – Legenda mówi o dwóch najsilniejszych Tytanach, zwanych Platynowymi, którzy umieją zmieniać postać na większych i silniejszych, i od lat to oni dowodzili resztą. Nikt ich nie pokonał.
- Dlatego my musimy..
- Nie damy rady sami! – przerwał mu szatyn, szorstkim głosem. – Jest nas troje, wykończeni, rozbici od środka i ranni, każdy w innym miejscu. A oni są Platynowymi, pokonają nas z zamkniętymi oczami. Nie damy rady sami, Sam.
- Nie jesteście sami.
- Co? – spytali równocześnie wojownicy.
                Dokładnie sekundę później, obok nich, pojawił się drugi helikopter, a z drugiej strony następny. Za nimi kolejny i jeszcze jeden, tworząc klucz helikopterów.
- Musimy ratować nasz dom. – Sam obejrzał się za siebie, całkowicie poważny. – Nic innego nam nie pozostało.

~*~
                Wkroczyli do miasta, niczym wichura, niosąca spustoszenie. Ale w tym wypadku nie nieśli zniszczenia – nieśli nadzieję. Uzbrojeni w noże, miecze, szpady, łuki i pistolety przechodzili przez panikujący tłum uciekających ludzi.
                Setki młodych wojowników, całe życie szkolonych do tej chwili, do ostatecznej rozgrywki, nie znających innego życia, walczących za wolność i własny dom.
                Stanęli w dwóch równych rzędach, po dwóch stronach ulicy, przygotowując się na to, co miało nadejść. W myślach wszyscy odmawiali modlitwę, prosząc o przeżycie i nowy, lepszy świat. Lecz na twarzach pozostali niewzruszeni, z kamienną miną i ogniem w oczach stając do walki, przeciwko niezniszczalnemu.
                Palce nerwowo zaciskają się na broni, teraz nie ma już odwrotu. Każdy walczy o swoje, wszyscy walczą o jedno.
                Po drugiej stronie miasta, niedaleko od plaży, dwoje Platynowych rozszerza usta w uśmiechu i rusza w stronę swoich przeciwników, z wygraną wymalowaną na twarzy.
                „Kocham cię.” – jej usta układają się w te słowa, gdy krzyżuje spojrzenie z szatynem po drugiej stronie ulicy. „Ja ciebie też.”, odpowiada, zaraz potem skupiając się na Tytanach, których muszą pokonać.
                Będą walczyć za wolność, bezpieczeństwo, swój dom i prawo, by nim rządzić. Będą walczyć osobno, a jednak wszyscy razem. Będą walczyć do ostatniej kropli krwi, do ostatniego oddechu. Będą walczyć, dopóki nie zwyciężą. Teraz już się nie poddadzą.
                Zaczęli razem i razem zakończą tą misję. Pożegnają przyjaciół wiedząc, że ktoś musi ponieść ofiarę, by ktoś inny przeżył. Będą się modlić o lepszy świat. Uniosą broń i stawią czoła przeciwnikowi.

                Teraz.

Od autorki: Nawet nie wiecie, jak ciężko mi było napisać ten rozdział, gdyż nie byłam do końca pewna, co chcę w nim zawrzeć. Końcowy efekt jest taki, jak na powyższym obrazku i mam nadzieję, że jest znośnie. Zebrałam się w sobie i w związku z tym, że siedzę w domu, nudzę się i umieram z gorąca, to napisałam go i dodałam wcześniej.
Nie wiem, jak będzie z następnym, ponieważ będzie tam mega obszerna scena, której nie umiem napisać i chyba będę musiała obejrzeć kilka filmów o tej tematyce, żeby mniej więcej sobie to wyobrazić.
Dziękuję też za miłe słowa pod poprzednim rozdziałem i miłych resztek wakacji!

~ Julia S. (tak, znów nowa nazwa - przepraszam, ale uwielbiam zmieniać nazwy i tapety, to dlatego)

czwartek, 2 lipca 2015

Seventh chapter ~ No one's here to sleep ~

"Trzy nigdy nie nadejdzie."

                Tej nocy Kimberly nie mogła spać spokojnie.
                Przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam, w lesie, leży ciało jej najlepszej przyjaciółki, pozbawione życia, zimne, martwe.. a w nim maleńkie życie, które nigdy nie będzie miało okazji zobaczenia świata. Nigdy nie pozna swojej mamy, nigdy nie pozna taty, nie nauczy się chodzić i mówić. Nigdy się nie narodzi.
~*~
                - Nie możemy tego zrobić! – zaprotestowała kobieta stanowczo. – To tylko małe dziecko, moja mała córeczka! Nie zgadzam się.
- Nie musisz – odparł siwowłosy mężczyzna. – to ja tutaj podejmuje decyzje i jeśli mówię, że ją oddajemy to tak będzie. Zrozumiałaś?!
                Zapadła niesamowicie niezręczna cisza, wręcz przesycona napięciem. Oczy blondwłosej kobiety zeszkliły się, a kiedy zerknęła przez ramię do kołyski – z trudem powstrzymywała szloch. Patrzyła na mężczyznę prawdopodobnie najsmutniejszymi oczami pod Słońcem, jednak on pozostawał nieugięty.
                Stał z rękami założonymi na piersi, dumny ze swojego postanowienia i ani myślał zmienić zdanie. Nie spuszczał wzroku z żony, nie uciekał spojrzeniem, jakby to wszystko doskonale zapanował.
                Mała blondynka w kołysce zaśmiała się, niczego nieświadoma i wskazała na deszcz za oknem, który właśnie zaczął padać.
- Tam! – zaśmiała się.
                Wtedy jeszcze nie wiedziała.
~*~
                Jack obrócił się na ubitej ziemi, z zaskoczeniem napotykając coś twardego obok siebie. Zdumiony otworzył oczy i zobaczył Kimberly, przytuloną do jego ramienia. Zgarnął jej włosy z twarzy, a wtedy zauważył, że wcale nie spała. Nie potrafiła.
- Co tu robisz? – spytał szeptem, głaszcząc jej policzek.
- Chciałam być.. Potrzebowałam kogoś.. Potrzebowałam ciebie. Potrzebuję ciebie. – uniosła się lekko, a potem opadła na tors szatyna.
                Jego ręce błyskawicznie oplotły jej talię, przytulając mocno. Nie mógł powiedzieć, że wie, jak ona się teraz czuje. Nie stracił najlepszego przyjaciela, nikogo nie stracił. Britanny była dla niego znajomą, ale nigdy się nawet zbytnio nie lubili.
                Crawford natomiast nie mogła spać, tęskniła za Mason, była rozbita na milion małych kawałeczków. Niczym konstrukcja z patyczków – jeden nieostrożny ruch i się rozsypuje. Tak teraz było z nią. Jedno słowo za dużo i Kimberly mogła się zupełnie rozsypać.
                Brewer poczuł, że ciałem blondynki wstrząsa lekki szloch, więc przytulił ją jeszcze mocniej. Starał się usiąść, a gdy mu się to udało – wziął dziewczynę na kolana i zaczął tulić jak małe dziecko, kołysząc  się do przodu i do tyłu.
- Shh, spokojnie. . Wszystko będzie dobrze.. – wyszeptał jej do ucha, całując policzek. – Już nie płacz, Kim. Kim, Kim, Kimmy.. – im dłużej powtarzał jej imię, tym bardziej ona się uspakajała. – Kimmy, wszystko będzie dobrze. Okay? Jestem tu, nikt cię już nie skrzywdzi. Kocham cię.
                Przestał słyszeć jej szloch. Teraz to był tylko spokojny, miarowy oddech, rozbrzmiewający w powietrzu.
                Okrywając ich oboje kocem, ułożył się na ziemi, aby potem położyć ją na swoim ramieniu i dalej mocno tulić. Kątem oka zauważył, że Michaela nie ma w obozowisku. Nie dziwił się temu – Britanny była również jego częścią. Bardzo dużą częścią.

~*~
                - Kwiaty.
- Nie mamy kwiatów. A Sam na pewno wszystko widział i niedługo przyśle kogoś, żeby zabrał jej ciało do Bazy.
- Ten tchórz? Ten cholerny tchórz, który wysłał innych ludzi, aby zabijali i umierali, ale sam nie poczuł się, aby z nami polecieć? On kogoś przyśle? Nie zaryzykuje tak bardzo, poczeka do końca. Z resztą jesteś takim samym tchórzem, jak i on!
- Robiłem co w mojej mocy, żeby ją ochronić! – przeczesał palcami włosy. – Żeby chronić nas wszystkich.
                Blondynka stanęła jak wryta, z rękami założonymi a piersi.
- Nie prawda! – krzyknęła, przestraszając tym Jacka, który stał na uboczu i starał się nie mieszać. – Nie chroniłeś nas, chroniłeś TYLKO ją! Ale nawet tego nie udało ci się zrobić! Skoro już nas miałeś w dupie, to mogłeś przynajmniej ją ochraniać 24 godziny, nie odstępować jej na krok. Ale nie! Bo przy okazji musiałeś pokazać, jak to wspaniałym wojownikiem jesteś, że dasz radę robić to wszystko na raz! Ratować świat i chronić osobę, której zrobiłeś dziecko! A teraz będziesz się użalał, jaki to jesteś biedny, bo ją straciłeś. Ale wiesz co? Nie tylko ty ją straciłeś, wszyscy ją straciliśmy. I to wszystko.. to.. twoja.. wina!!!
                Łzy zasłoniły Kimberly pole widzenia, jednak zerwała się szybko i pobiegła przed siebie, w tylko sobie znanym kierunku. Michael obrócił się w drugą stronę i powolnym, ale konkretnym krokiem, ruszył przed siebie.
                Jack został sam, rozdarty między osobą, którą kocha, a najlepszym przyjacielem. Wybór powinien być oczywisty. I był.
- Kim, proszę nie rób nic głupiego. – powiedział do siebie, zanim jeszcze ruszył na poszukiwania. – Proszę.
~*~
                - Kim!
                Podbiegł do blondynki stojącej nad urwiskiem i chwycił jej nadgarstek, jednak ona syknęła i wyrwała się. Spojrzał na swoją rękę, zauważając na niej ślady krwi. Cudzej krwi.
                Jeszcze raz, delikatnie, chwycił ją za rękę, po czym obrócił ją i uważnie się jej przyjrzał.
- Kimmy.. – jego oczy zeszkliły się. – Nie rób tego..
- Nie ma już nadziei. – odparła, nie odrywając wzroku od księżyca.
- Zawsze jest nadzieja. Nie możesz tego zrobić, nie pozwolę ci.
- Nie ma już nadziei. – powtórzyła. – Nie dla mnie.
- Kim, to że ona umarła nie znaczy, że ty też musisz. To nie twoja wina. Zostań ze mną, proszę.
- Lepiej będzie dla wszystkich, gdy odejdę. Pozwól mi to zrobić, Jack. – po raz pierwszy zerknęła na niego. – Nie mogę tu zostać, nie potrafię. Ranię zbyt wielu ludzi.
- Kimmy, nie możesz tego zrobić. Kocham cię, nikogo nie ranisz. Jeśli umrzesz to tak, jakbym stracił serce, Kim..
                Zaśmiała się gorzko, patrząc na niego.
- Całe życie się nienawidziliśmy. Cały ten czas raniliśmy siebie nawzajem. Zraniłam cię wtedy zbyt wiele razy, zraniłam zbyt wiele osób, na zbyt wiele różnych sposobów.
- Kim.. – pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. – Jeśli.. jeśli naprawdę chcesz to zrobić.. Będziesz mnie musiała zabrać ze sobą.
                Splótł ich palce mocno, stając obok Crawford na skraju urwiska.
- Na trzy? – spytała dziewczyna. On tylko potrząsnął głową. – Raz.. dwa..
                Pociągnął ją mocno za rękę w swoją stronę, szybko przytulając drugą ręką i odsuwając ich od krawędzi na bezpieczną odległość.
- Trzy nigdy nie nadejdzie. – szepnął jej do ucha.

 Od autorki: Rozdział dość smutny, jak widzicie. Troszkę później, niż było obiecane, ale dopiero dziś się z nim wyrobiłam. PROSZĘ O WASZE SZCZERZE OPINIE W KOMENTARZACH!!!i
Koniec żywcem ściągnięty z Teen Wolf, odcinka 6 sezonu 3A, czyli Najlepszego Odcinka W Całej Historii Jak Dotychczas. Mimo to, mam nadzieję, że całokształt się podoba.

Miłych wakacji, Julia O'Brien.