Kimberly
zacisnęła zęby, starając się nie krzyknąć, kiedy Jack zaciągnął bandaż na jej
nadgarstku za mocno. Wcześniej zaczęła się gryźć w drugą dłoń, aby jakoś
przetrwać odkażanie rany. Wszystko trwało nie więcej, niż dziesięć minut, ale
ona miała stanowczo dość.
Jednak
przecież nie mogła za to winić nikogo innego, jak tylko siebie. To ona rozcięła
sobie nadgarstek nożem, trzymanym przez cały czas w bucie „na wszelki wypadek”.
To ona zakaziła ranę, ściskając nadgarstek, gdy zaczęła piec. I to ona zraniła
Michaela, który zniknął gdzieś w lesie i teraz nie mógł jej pomóc.
Na
pewno chciał ochłonąć, przemyśleć wszystko, obmyślić plan na przyszłość..
- Myślisz, że płakał? – Jack stanął jak
zaczarowany, podczas zawiązywania bandaża na ręce blondynki.
- Co? – odparł zdumiony.
- Michael. Myślisz, że gdzieś tam, gdzie
teraz się zaszył, czy myślisz, że on.. opłakuje śmierć Britanny? – jej wzrok
wwiercał się coraz głębiej w szatyna, jakby ten miał znać odpowiedź na
wszystko, a to było najbardziej proste i oczywiste pytanie.
Brewer
zakończył bandażowanie, wstał, dorzucił kilka grubszych gałązek do ognia, po
czym usiadł obok dziewczyny, splatając ich dłonie.
- Nie wiem. Nie wiem, Kim. – odparł tylko
wzruszając ramionami.
Naprawdę
nie wiedział, mógł się tylko domyśleć. Po rozgrzanym policzku Crawford spłynęła
łza, a potem odwróciła głowę, przypatrując się szatynowi.
- Złamałam go. – szepnęła. – Śmierć
Britanny go załamała, ale to ja.. to ja go złamałam. Złamałam, zraniłam,
zniszczyłam. I nienawidzę się za to. Naprawdę, Jack, nienawidzę się. Nienawidzę
tego kim jestem, nienawidzę tego, co robię.. tego, kim się stałam. Tego, kim
uczyniła mnie ta cholerna wojna.
Ścisnął
jej rękę.
- A ja cię kocham. – odparł. – Nadal cię
kocham, nawet, gdy jesteś uparta i zachowujesz się niedorzecznie. Nawet, gdy
mnie ranisz i nawet, gdy ranisz siebie samą. Kochałem cię przed tym wszystkim i
kocham cię teraz. I zawsze będę cię kochał, nie ważne, jak bardzo się zmienisz.
Nie ważne, jak bardzo oboje się zmienimy. Nie zostawię cię.
~*~
Michael
wrócił bez słowa późno w nocy.
Przetrawił
wszystko, słowa Kim, wydarzenia ostatniego dnia i poczuł się trochę lepiej.
Niestety, tylko trochę.
Gdy
przechodził obok dogasającego ogniska, niechcący zahaczył nogą o metalowy
kubek, pozostawiony na ziemi, czym narobił trochę hałasu. Wystraszył się, że
zbudził pozostałą dwójkę, która smacznie już spała, jednak nic się nie stało. Z
Jackiem. Kimberly otworzyła swoje orzechowe oczy, namierzając Dooley’a i
delikatnie wyswobodziła się z objęć Brewera.
- Mich – zaczęła po cichu, kierując się w
stronę czarnego kształtu, zarysowanego przy ognisku. – Przepraszam, nie
powinnam tego wszystkiego mówić, ja.. – łzy zaczęły płynąć jej po policzkach, a
sowa więzły w gardle. – Ja nie chciałam, byłam po prostu taka zła i bezradna,
ja..
Niespodziewanie
Dooley przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Objęła go za plecy i
położyła głowę na obojczyku. Stali tak przez chwilę w ciszy. Kimberly stopniowo
się uspakajała, aż w końcu przestała płakać zupełnie.
- Miałaś rację. – Michael przerwał ciszę,
dalej nie puszczając Crawford. – Mogłem ją ochronić. POWINIENEM ją ochronić. Ale tego nie zrobiłem. Chciałem zrobić
wszystko, ale to było za dużo. I źle wybrałem. Nic nie osiągnąłem, a straciłem
ją. Straciliśmy ją wszyscy. – wziął
głęboki, drżący oddech. – I to ja przepraszam, miałaś rację, to ja się myliłem.
Przepraszam, Kim, za wszystko.
Rozluźnił
nieco swój uścisk, a wtedy odsunęła się od niego nieznacznie, nadal trzymają za
ramiona.
- Ona jest teraz w lepszym świecie, Mich.
Świecie bez wojen i walk. Jest szczęśliwa. – pogłaskała go po ramieniu. – A my
musimy walczyć, musimy ratować nasz dom. Nic innego nam nie pozostało.
~*~
Nikt
nie spodziewał się tego, co nastąpiło nazajutrz.
Michael
poprawiał opatrunek na nadgarstku Kimberly, a Jack ostrzył noże. Dzień był
słoneczny, z lekkim wietrzykiem i nikt nie spodziewał się, że ta piękna pogoda
może symbolizować początek końca. Zawiał mocniejszy wiatr, Kimberly zgarnęła
ręką włosy z twarzy i spojrzała w niebo.
Nagle
nad głowami przyjaciół rozległ się głośny stukot, jakby helikoptera, a powstały
wiatr zaczął chylić drzewa ku podłożu. Cała trójka natychmiast złapała za broń,
chowając się za krzewami i drzewami i oczekując bolesnej konfrontacji z dwoma
ocalałymi jeszcze Tytanami. Jednak nikt nie spadał na ziemię, nie wychodził z
lasu, nie strzelał zieloną mazią.
W
momencie, kiedy sznurowa drabina opadła na ziemię – już wiedzieli.
- Sam. – szepnęła Kimberly. – To koniec?
- Nie myślcie, że to koniec! – Jonson starał
się przekrzyczeć ryk silnika, pomieszanego z szumem śmigieł. – Wchodźcie na
drabinę, nie zadawajcie pytań! Później wszystko wam wyjaśnię!
~*~
-
Wdarli się do miasta. – zakomunikował brunet, gdy Michael wciągnął drabinę, a
drzwi się zasunęły. – Jest ich dwóch, ale sami wiecie, jak wielkie szkody może
poczynić jeden. Ludzie nic nie podejrzewali.
- Ilu nie żyje? – Jack wsparł się na
ścianie, gdy ból z rany na brzuchu znów zaczął promieniować.
- Setki. Musimy ich jak najszybciej
powstrzymać, inaczej nikt nie przeżyje. Dlatego mnie gadania, więcej
przygotowywania się do najważniejszej walki waszego życia!
Sam
usiadł za sterami, odpalając silnik i ruszając w stronę miasta.
- Czekaj! – wrzasnęła Kimberly
zdesperowanym głosem. – Britanny tam jest, nie możemy jej zostawić!
- Nie mamy wyboru, Kim. My albo oni.
Blondynka
przyłożyła twarz do okienka w drzwiach, uderzając rękami w metal.
- Nie możemy jej zostawić!!! – mimo wszystko
wiedziała, że nie ma już odwrotu.
Michael
poprowadził ją na siedzenie po drugiej stronie helikoptera, starając się
uspokoić. Nie mogli sobie pozwolić na rozbicie emocjonalne. Nie teraz, kiedy
losy ludzkości naprawdę są w ich rękach.
- Platynowi. – szepnął Brewer. – Legenda mówi
o dwóch najsilniejszych Tytanach, zwanych Platynowymi, którzy umieją zmieniać
postać na większych i silniejszych, i od lat to oni dowodzili resztą. Nikt ich
nie pokonał.
- Dlatego my musimy..
- Nie damy rady sami! – przerwał mu
szatyn, szorstkim głosem. – Jest nas troje, wykończeni, rozbici od środka i
ranni, każdy w innym miejscu. A oni są Platynowymi, pokonają nas z zamkniętymi
oczami. Nie damy rady sami,
Sam.
- Nie jesteście sami.
- Co? – spytali równocześnie wojownicy.
Dokładnie
sekundę później, obok nich, pojawił się drugi helikopter, a z drugiej strony
następny. Za nimi kolejny i jeszcze jeden, tworząc klucz helikopterów.
- Musimy ratować nasz dom. – Sam obejrzał
się za siebie, całkowicie poważny. – Nic innego nam nie pozostało.
~*~
Wkroczyli
do miasta, niczym wichura, niosąca spustoszenie. Ale w tym wypadku nie nieśli
zniszczenia – nieśli nadzieję. Uzbrojeni w noże, miecze, szpady, łuki i
pistolety przechodzili przez panikujący tłum uciekających ludzi.
Setki
młodych wojowników, całe życie szkolonych do tej chwili, do ostatecznej
rozgrywki, nie znających innego życia, walczących za wolność i własny dom.
Stanęli
w dwóch równych rzędach, po dwóch stronach ulicy, przygotowując się na to, co
miało nadejść. W myślach wszyscy odmawiali modlitwę, prosząc o przeżycie i
nowy, lepszy świat. Lecz na twarzach pozostali niewzruszeni, z kamienną miną i
ogniem w oczach stając do walki, przeciwko niezniszczalnemu.
Palce
nerwowo zaciskają się na broni, teraz nie ma już odwrotu. Każdy walczy o swoje,
wszyscy walczą o jedno.
Po
drugiej stronie miasta, niedaleko od plaży, dwoje Platynowych rozszerza usta w
uśmiechu i rusza w stronę swoich przeciwników, z wygraną wymalowaną na twarzy.
„Kocham cię.” – jej usta układają się w te słowa, gdy krzyżuje spojrzenie z
szatynem po drugiej stronie ulicy. „Ja
ciebie też.”, odpowiada, zaraz potem skupiając się na Tytanach, których
muszą pokonać.
Będą
walczyć za wolność, bezpieczeństwo, swój dom i prawo, by nim rządzić. Będą walczyć
osobno, a jednak wszyscy razem. Będą walczyć do ostatniej kropli krwi, do
ostatniego oddechu. Będą walczyć, dopóki nie zwyciężą. Teraz już się nie
poddadzą.
Zaczęli
razem i razem zakończą tą misję. Pożegnają przyjaciół wiedząc, że ktoś musi
ponieść ofiarę, by ktoś inny przeżył. Będą się modlić o lepszy świat. Uniosą
broń i stawią czoła przeciwnikowi.
Teraz.
Od autorki: Nawet nie wiecie, jak ciężko mi było napisać ten rozdział, gdyż nie byłam do końca pewna, co chcę w nim zawrzeć. Końcowy efekt jest taki, jak na powyższym obrazku i mam nadzieję, że jest znośnie. Zebrałam się w sobie i w związku z tym, że siedzę w domu, nudzę się i umieram z gorąca, to napisałam go i dodałam wcześniej.
Nie wiem, jak będzie z następnym, ponieważ będzie tam mega obszerna scena, której nie umiem napisać i chyba będę musiała obejrzeć kilka filmów o tej tematyce, żeby mniej więcej sobie to wyobrazić.
Dziękuję też za miłe słowa pod poprzednim rozdziałem i miłych resztek wakacji!
~ Julia S. (tak, znów nowa nazwa - przepraszam, ale uwielbiam zmieniać nazwy i tapety, to dlatego)