poniedziałek, 23 listopada 2015

Ninth chapter ~ Fraction of live, part one ~

Wyjaśnienia na końcu rozdziału.

            Unieśli broń. Przekrzykiwali się nawzajem, w myślach dziękowali przyjaciołom za wsparcie i walkę u ich boku. Posyłali ostatnie, tęskne spojrzenia w stronę miłości swojego życia. Wiedzieli, że mogą tego nie przeżyć, byli na to przygotowani. Lub przynajmniej chcieli być.
            Kimberly pomyślała o Britanny i.. tym dziecku. Czy gdyby nie umarła tamtego dnia, czy teraz by walczyła? Czemu w ogóle walczyła; nie mogła powiedzieć? Nie powinna walczyć, będąc w ciąży. Nie powinna w ogóle zgadać się na tę misję.
            Ruszyli.
            Tłum setek osób, walczących o lepszy świat, krzyczących słowa takie jak „wolność” i „bezpieczeństwo”. Szli na wojnę przeciwko dwóm najsilniejszy Tytanom – przeciwko Platynowym.
            Z daleka rozległo się kilka strzałów – celnych, ale na nic się zdających, gdyż Platynowi wessali naboje i odrzucili w kierunku wojowników. Tłum momentalnie się rozstąpił, jednak nie każdemu udało się uciec. Trzy kule utkwiły w ciałach osób, których Crawford znała tylko z widzenia. Mimo to, w jej oczach pojawiły się łzy.
            A w sercu chęć zemsty.
            Za nich, za Britanny, za zmarnowane życie, za strach i za cierpienie. To wszystko miało skończyć się dzisiaj. Musiało. Po to tu byli.
            Wojownicy rozproszyli się na wszystkie strony, krzycząc coś na siłę i celując w przeciwników wszystkim, co akurat mieli pod ręką. Walka mieczem czy nożem nie była dobrym pomysłem, gdyż starcie z Platynowymi (a nawet zwykłymi Tytanami) twarzą w twarz nie mogła się udać. A gdy ludzie rzucali w nich nożami, rany natychmiast się zarastały, a oni odrzucali broń i zabijali kogo popadnie.
            Niewielkiej grupie, do której należał Michael i Sam, udało się przedostać najbliżej Platynowych bez zauważenia. Ich planem było trafienie w jeden z ich czułych punktów – zgięcie kolan. Oprócz tego istniały jeszcze dwa inne miejsca, po trafieniu w które przeciwnicy padali martwi. To był jedyny sposób, aby ich zabić, pokonać, wytępić. Tych najsilniejszych.
            Była w zasadzie jasne, że praktycznie żadna grupa ludzi nie ma szans w bezpośrednim starciu z Platynowymi. Mimo to, oni dalej walczyli, dalej wierzyli. Bo dalej mieli nadzieję.
„Nadzieja to wszystko, co macie. Całe wasze życie, wszystkie plany, każdy wschód słońca i następny oddech. Jeśli nacie nadzieję – macie wszystko” – to powiedział kiedyś Sam i to zrodziło się teraz na nowo w głowie młodych wojowników. Prócz nadziei nie pozostało im dosłownie nic innego, więc musieli ją wykorzystać, aby odzyskać swój świat. I już nigdy więcej go nie stracić.

~~*~~

            Następnych dwóch godzin nie można nazwać walką – to było krwawa jatka. Ludzie rzucali się na Tytanów z niemą nadzieją, że uda im się wygrać, większość ginęła. Sam ciągle przekrzykiwał tłum wokoło, starając się dodać im otuchy i wiary, że jeszcze może się udać. Lecz mimo wszystko, sam powoli zaczynał opadać z sił i z nadziei, że cokolwiek może się udać i być lepiej.
            Wszystko zmierzało ku upadkowi, umarło już tak wielu ludzi, że nawet najwybitniejszym matematykom nie udałoby się bez pomyłki zliczyć ich wszystkich. Niektórzy byli w wieku Kim, niektórzy Michaela, ale byli i tacy, którzy w Bazie mieszkali od samego początku, liczyli sobie ponad trzydzieści lat i walka wykańczała ich po krótkim czasie.
            Michael, który w ostatnich dniach został dość ciężko zraniony w rękę, teraz stał najbliżej jednego z Platynowych. Przymierzał się do strzału w zgięcie kolana przeciwnika. Jeszcze trzy metry.. dwa.. jeszcze jeden.. Teraz dosłownie centymetry dzieliły go do wielkiego przeciwnika, którego uwagę skutecznie odwracał Sam i kilkoro innych ochotników, starających się zyskać na czasie, podchodząc do niego z bronią wyciągniętą na bezpieczną odległość i naraz odchodząc.
            Brunet przygotowywał się do ostatecznego starcia z jednym, z dwojga niepokonanych, gdy nagle Platynowy obok padł na ziemię. Martwy. Platynowy-padł-martwy-na-ziemię. W głowie chłopaka zrodziło się milion pytań, ale najważniejsze i najbardziej obijające się o jego czaszkę, brzmiało: „Kto?”. Kto zrobił coś takiego?
            Starał się wyszukać gdzieś w oddali osobę odpowiedzialną za śmierć Tytana. I zobaczył ją. Britanny. Jej brązowe włosy, silnie związane w warkocz z boku głowy, powiewały na wietrze, który wziął się nie wiadomo skąd i jak. Jej delikatne ręce trzymały łuk, z jeszcze jedną strzałą nałożoną na cięciwę, gotowe w każdej chwili strzelić ponownie. Czas na chwilę przestał płynąć, dla Michaela liczyła się tylko ta jedna chwila, tylko tu i teraz. Zupełnie zapomniał o całej walce, apokalipsie, jeszcze jednym Platynowym, stojącym kilka centymetrów od niego. Zatracił się zupełnie w widoku Britanny. Jego Britanny. Żywej Britanny. Żywej, jak to możliwe?
- Michael!! – głos Jacka wyrwał go z głębokiej zadumy i przywrócił do rzeczywistości, gdzie wciąż trwała walka.
            Poczuł nagły, ostry ból w ręce, a potem zatoczył się kilka metrów dalej, dobijając do kogoś. Zamknął oczy, starając się go przetrwać. Zacisnął mocno zęby, ściskając ramie drugą ręką. Słyszał, jak ktoś pada niedaleko niego. Słyszał syk, słyszał krzyk. Ale nie mógł zareagować.
- Jack!! – pisk Kimberly poniósł się przez morze wojowników, docierając do uszu szatyna i każąc mu, mimo wszystko, otworzyć oczy.
            Zobaczył blondynkę rzucającą na ziemię łuk ze strzałą naciągniętą na cięciwę, który toczy się nieco dalej, aby być znów porwanym przez kogoś innego. Crawford biegła ile sił w nogach, a mocno ściśnięty warkocz, raz po raz, uderzał o jej twarz. W tym samym momencie Dooley na powrót zamknął oczy, by nie pozwolić wydostać się gorącym łzą, które kłębiły się pod jego powiekami.
            To nie była Britanny, ona nie żyła. To była Kim, a jemu to wszystko się tylko wydawało, bo chciałby, żeby Mason tam była. Żeby była tu z nim, by walczyła u ich boku, by nigdy nie odeszła. Bo on nigdy nie pogodzi się z jej śmiercią.
            Kimberly upadła na kolana obok Jacka, który krzywił się z bólu, ściskając jedną stronę brzucha obiema rękami. Krew.
- Oh, mój Boże.. – szepnęła przerażona blondynka, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.
            Jack, ratując Michaela, oberwał zieloną mazią od pozostałego jeszcze przy życiu Platynowego. Prosto w, nie zrośniętą jeszcze, ranę na brzuchu.
- Nic mi.. nic mi nie jest.. – słowa Brewera nie przekonałyby nikogo, a na pewno nie klęczącą nad nim blondynkę, która starała się być silna, ale coraz mniej jej to wychodziło. – Nic mi nie jest, Kimmy. – chłopak starał się uśmiechnąć, jednak wyszedł z tego jedynie grymas bólu.
            Delikatnie pogłaskał Kimberly po ramieniu, szybko jednak odsuwając rękę, objęty nagłym zmęczeniem. Przymknął powieki, zaczął płytko oddychać, a na jego czoło wstąpiły kropelki potu.
- Wszystko gra.. – dalej szeptał, starając się uspokoić blondynkę. Na dłuższą chwilę przestał cokolwiek mówić, a potem zaczerpnął najwięcej powietrza, jak tylko umiał i na moment otworzył oczy. – Bardzo cię kocham, Crawford. – dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy.
- Też cię bardzo kocham, Brewer. – przełknęła ślinę. – Zawsze cię.. – głos jej się złamał, a ciężkie łzy zaczęły spływać po policzkach. too weak..
- Wiem.. – znów zamknął oczy. – Wszystko jest dobrze.. – starał się mówić wolno i spokojnie, ale co jakiś czas brakowało mu sił. – Nic mi nie jest. Nic złego się nie stało, Kim. Wszystko będzie dobrze. Po prostu.. pamiętaj, że ja..
            Zamilkł. Stracił przytomność.

            Blondynka załkała, kładąc głowę na jego klatce piersiowej, a kilka jej słonych łez spadło na twarz i ręce szatyna. W ciągu dosłownie dziesięciu sekund przybiegły dwie osoby, których imion Kimberly nie znała i ułożyły Brewera na prowizoryczne nosze, którymi od dłuższego czasu dwoje ochotników przenosiło rannych w bezpieczne miejsce, aby można im było udzielić pierwszej pomocy. Nim Kim się zorientowała – Jacka niesiono już do furgonetki po drugiej stronie ulicy, a ona musiała sama stawić czoła największym koszmarom.

Od autorki: Rozdział nie jest sprawdzony, zrobię to najprawdopodobniej dopiero w weekend.
Okay, sprawa jest taka: siadam do rozdziału, piszę kilka zdań i je kasuje. I tak wciąż. A jak już uda mi się coś sensownego napisać, to w którymś momencie to się kończy. I potem znów siadam i mam pustkę w głowie. Wiem, co chce napisać, ale nie potrafię sklecić z tego sensownych zdań, by przekazać Wam to w jak najlepszej formie. Przykro mi.
Poza tym, nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, ale chyba we wrześniu (o ile dobrze pamiętam) dodałam ankietę, kto czyta bloga i zagłosowała jedna osoba. Czuję, że nie mam dla kogo pisać, choć bardo chciałabym to dalej robić. Myślałam nawet nad zawieszeniem bloga. Planuję nowe opowiadania, one shoty.. Tylko dla kogo? Pisanie dla siebie to jedno, ale czytelnicy to co innego. Skoro ich rzekomo mam, to dlaczego nikt nie komentuje? Dlaczego nikt nie głosuje w ankietach?
Nie chcę, żeby to teraz wyglądało tak, że ja mówię, jaka jestem biedna, a Wy źli. Ale, kochani, dobrze wiem, że jest/było tu kilka bloggerek i Wy doskonale wiecie, jak ważna jest inspiracja i wsparcie płynące od czytelników, właśnie z komentarzy. I gdy wchodzę na blogi, widzę po 30 komentarzy, a u mnie nie ma nic, góra 2/3, to, nie ukrywam, jest mi przykro.
Więc jeśli komuś choć trochę zależy, to pokażcie to, bo ja muszę wiedzieć, że mam dla kogo pisać.
Ponadto rozdział podzieliłam na 2 części, bo już skrajnie nie miałam pomysłu co dalej nabazgrać, a może za jakiś czas coś napiszę, no a ostatni rozdział był.. dawno. Więc przepraszam za to i, jeżeli ktoś dotrwał do końca mojego wywodu, to weźcie sobie moje słowa do serca i albo bądźcie w pełni moimi czytelnikami, albo nie, bo ja po prostu chcę wiedzieć, czy to jeszcze ma sens.

~~ Julia S.

czwartek, 23 lipca 2015

Eighth chapter ~ Against the imperishable ~

"Musimy ratować nasz dom. Nic innego nam nie pozostało."


                Kimberly zacisnęła zęby, starając się nie krzyknąć, kiedy Jack zaciągnął bandaż na jej nadgarstku za mocno. Wcześniej zaczęła się gryźć w drugą dłoń, aby jakoś przetrwać odkażanie rany. Wszystko trwało nie więcej, niż dziesięć minut, ale ona miała stanowczo dość.
                Jednak przecież nie mogła za to winić nikogo innego, jak tylko siebie. To ona rozcięła sobie nadgarstek nożem, trzymanym przez cały czas w bucie „na wszelki wypadek”. To ona zakaziła ranę, ściskając nadgarstek, gdy zaczęła piec. I to ona zraniła Michaela, który zniknął gdzieś w lesie i teraz nie mógł jej pomóc.
                Na pewno chciał ochłonąć, przemyśleć wszystko, obmyślić plan na przyszłość..
- Myślisz, że płakał? – Jack stanął jak zaczarowany, podczas zawiązywania bandaża na ręce blondynki.
- Co? – odparł zdumiony.
- Michael. Myślisz, że gdzieś tam, gdzie teraz się zaszył, czy myślisz, że on.. opłakuje śmierć Britanny? – jej wzrok wwiercał się coraz głębiej w szatyna, jakby ten miał znać odpowiedź na wszystko, a to było najbardziej proste i oczywiste pytanie.
                Brewer zakończył bandażowanie, wstał, dorzucił kilka grubszych gałązek do ognia, po czym usiadł obok dziewczyny, splatając ich dłonie.
- Nie wiem. Nie wiem, Kim. – odparł tylko wzruszając ramionami.
                Naprawdę nie wiedział, mógł się tylko domyśleć. Po rozgrzanym policzku Crawford spłynęła łza, a potem odwróciła głowę, przypatrując się szatynowi.
- Złamałam go. – szepnęła. – Śmierć Britanny go załamała, ale to ja.. to ja go złamałam. Złamałam, zraniłam, zniszczyłam. I nienawidzę się za to. Naprawdę, Jack, nienawidzę się. Nienawidzę tego kim jestem, nienawidzę tego, co robię.. tego, kim się stałam. Tego, kim uczyniła mnie ta cholerna wojna.
                Ścisnął jej rękę.
- A ja cię kocham. – odparł. – Nadal cię kocham, nawet, gdy jesteś uparta i zachowujesz się niedorzecznie. Nawet, gdy mnie ranisz i nawet, gdy ranisz siebie samą. Kochałem cię przed tym wszystkim i kocham cię teraz. I zawsze będę cię kochał, nie ważne, jak bardzo się zmienisz. Nie ważne, jak bardzo oboje się zmienimy. Nie zostawię cię.
~*~
                Michael wrócił bez słowa późno w nocy.
                Przetrawił wszystko, słowa Kim, wydarzenia ostatniego dnia i poczuł się trochę lepiej. Niestety, tylko trochę.
                Gdy przechodził obok dogasającego ogniska, niechcący zahaczył nogą o metalowy kubek, pozostawiony na ziemi, czym narobił trochę hałasu. Wystraszył się, że zbudził pozostałą dwójkę, która smacznie już spała, jednak nic się nie stało. Z Jackiem. Kimberly otworzyła swoje orzechowe oczy, namierzając Dooley’a i delikatnie wyswobodziła się z objęć Brewera.
- Mich – zaczęła po cichu, kierując się w stronę czarnego kształtu, zarysowanego przy ognisku. – Przepraszam, nie powinnam tego wszystkiego mówić, ja.. – łzy zaczęły płynąć jej po policzkach, a sowa więzły w gardle. – Ja nie chciałam, byłam po prostu taka zła i bezradna, ja..
                Niespodziewanie Dooley przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Objęła go za plecy i położyła głowę na obojczyku. Stali tak przez chwilę w ciszy. Kimberly stopniowo się uspakajała, aż w końcu przestała płakać zupełnie.
- Miałaś rację. – Michael przerwał ciszę, dalej nie puszczając Crawford. – Mogłem ją ochronić. POWINIENEM ją ochronić. Ale tego nie zrobiłem. Chciałem zrobić wszystko, ale to było za dużo. I źle wybrałem. Nic nie osiągnąłem, a straciłem ją. Straciliśmy ją wszyscy. – wziął głęboki, drżący oddech. – I to ja przepraszam, miałaś rację, to ja się myliłem. Przepraszam, Kim, za wszystko.
                Rozluźnił nieco swój uścisk, a wtedy odsunęła się od niego nieznacznie, nadal trzymają za ramiona.
- Ona jest teraz w lepszym świecie, Mich. Świecie bez wojen i walk. Jest szczęśliwa. – pogłaskała go po ramieniu. – A my musimy walczyć, musimy ratować nasz dom. Nic innego nam nie pozostało.

~*~
                Nikt nie spodziewał się tego, co nastąpiło nazajutrz.
                Michael poprawiał opatrunek na nadgarstku Kimberly, a Jack ostrzył noże. Dzień był słoneczny, z lekkim wietrzykiem i nikt nie spodziewał się, że ta piękna pogoda może symbolizować początek końca. Zawiał mocniejszy wiatr, Kimberly zgarnęła ręką włosy z twarzy i spojrzała w niebo.
                Nagle nad głowami przyjaciół rozległ się głośny stukot, jakby helikoptera, a powstały wiatr zaczął chylić drzewa ku podłożu. Cała trójka natychmiast złapała za broń, chowając się za krzewami i drzewami i oczekując bolesnej konfrontacji z dwoma ocalałymi jeszcze Tytanami. Jednak nikt nie spadał na ziemię, nie wychodził z lasu, nie strzelał zieloną mazią.
                W momencie, kiedy sznurowa drabina opadła na ziemię – już wiedzieli.
- Sam. – szepnęła Kimberly. – To koniec?
- Nie myślcie, że to koniec! – Jonson starał się przekrzyczeć ryk silnika, pomieszanego z szumem śmigieł. – Wchodźcie na drabinę, nie zadawajcie pytań! Później wszystko wam wyjaśnię!

~*~
                - Wdarli się do miasta. – zakomunikował brunet, gdy Michael wciągnął drabinę, a drzwi się zasunęły. – Jest ich dwóch, ale sami wiecie, jak wielkie szkody może poczynić jeden. Ludzie nic nie podejrzewali.
- Ilu nie żyje? – Jack wsparł się na ścianie, gdy ból z rany na brzuchu znów zaczął promieniować.
- Setki. Musimy ich jak najszybciej powstrzymać, inaczej nikt nie przeżyje. Dlatego mnie gadania, więcej przygotowywania się do najważniejszej walki waszego życia!
                Sam usiadł za sterami, odpalając silnik i ruszając w stronę miasta.
- Czekaj! – wrzasnęła Kimberly zdesperowanym głosem. – Britanny tam jest, nie możemy jej zostawić!
- Nie mamy wyboru, Kim. My albo oni.
                Blondynka przyłożyła twarz do okienka w drzwiach, uderzając rękami w metal.
- Nie możemy jej zostawić!!! – mimo wszystko wiedziała, że nie ma już odwrotu.
                Michael poprowadził ją na siedzenie po drugiej stronie helikoptera, starając się uspokoić. Nie mogli sobie pozwolić na rozbicie emocjonalne. Nie teraz, kiedy losy ludzkości naprawdę są w ich rękach.
- Platynowi. – szepnął Brewer. – Legenda mówi o dwóch najsilniejszych Tytanach, zwanych Platynowymi, którzy umieją zmieniać postać na większych i silniejszych, i od lat to oni dowodzili resztą. Nikt ich nie pokonał.
- Dlatego my musimy..
- Nie damy rady sami! – przerwał mu szatyn, szorstkim głosem. – Jest nas troje, wykończeni, rozbici od środka i ranni, każdy w innym miejscu. A oni są Platynowymi, pokonają nas z zamkniętymi oczami. Nie damy rady sami, Sam.
- Nie jesteście sami.
- Co? – spytali równocześnie wojownicy.
                Dokładnie sekundę później, obok nich, pojawił się drugi helikopter, a z drugiej strony następny. Za nimi kolejny i jeszcze jeden, tworząc klucz helikopterów.
- Musimy ratować nasz dom. – Sam obejrzał się za siebie, całkowicie poważny. – Nic innego nam nie pozostało.

~*~
                Wkroczyli do miasta, niczym wichura, niosąca spustoszenie. Ale w tym wypadku nie nieśli zniszczenia – nieśli nadzieję. Uzbrojeni w noże, miecze, szpady, łuki i pistolety przechodzili przez panikujący tłum uciekających ludzi.
                Setki młodych wojowników, całe życie szkolonych do tej chwili, do ostatecznej rozgrywki, nie znających innego życia, walczących za wolność i własny dom.
                Stanęli w dwóch równych rzędach, po dwóch stronach ulicy, przygotowując się na to, co miało nadejść. W myślach wszyscy odmawiali modlitwę, prosząc o przeżycie i nowy, lepszy świat. Lecz na twarzach pozostali niewzruszeni, z kamienną miną i ogniem w oczach stając do walki, przeciwko niezniszczalnemu.
                Palce nerwowo zaciskają się na broni, teraz nie ma już odwrotu. Każdy walczy o swoje, wszyscy walczą o jedno.
                Po drugiej stronie miasta, niedaleko od plaży, dwoje Platynowych rozszerza usta w uśmiechu i rusza w stronę swoich przeciwników, z wygraną wymalowaną na twarzy.
                „Kocham cię.” – jej usta układają się w te słowa, gdy krzyżuje spojrzenie z szatynem po drugiej stronie ulicy. „Ja ciebie też.”, odpowiada, zaraz potem skupiając się na Tytanach, których muszą pokonać.
                Będą walczyć za wolność, bezpieczeństwo, swój dom i prawo, by nim rządzić. Będą walczyć osobno, a jednak wszyscy razem. Będą walczyć do ostatniej kropli krwi, do ostatniego oddechu. Będą walczyć, dopóki nie zwyciężą. Teraz już się nie poddadzą.
                Zaczęli razem i razem zakończą tą misję. Pożegnają przyjaciół wiedząc, że ktoś musi ponieść ofiarę, by ktoś inny przeżył. Będą się modlić o lepszy świat. Uniosą broń i stawią czoła przeciwnikowi.

                Teraz.

Od autorki: Nawet nie wiecie, jak ciężko mi było napisać ten rozdział, gdyż nie byłam do końca pewna, co chcę w nim zawrzeć. Końcowy efekt jest taki, jak na powyższym obrazku i mam nadzieję, że jest znośnie. Zebrałam się w sobie i w związku z tym, że siedzę w domu, nudzę się i umieram z gorąca, to napisałam go i dodałam wcześniej.
Nie wiem, jak będzie z następnym, ponieważ będzie tam mega obszerna scena, której nie umiem napisać i chyba będę musiała obejrzeć kilka filmów o tej tematyce, żeby mniej więcej sobie to wyobrazić.
Dziękuję też za miłe słowa pod poprzednim rozdziałem i miłych resztek wakacji!

~ Julia S. (tak, znów nowa nazwa - przepraszam, ale uwielbiam zmieniać nazwy i tapety, to dlatego)

czwartek, 2 lipca 2015

Seventh chapter ~ No one's here to sleep ~

"Trzy nigdy nie nadejdzie."

                Tej nocy Kimberly nie mogła spać spokojnie.
                Przede wszystkim dlatego, że gdzieś tam, w lesie, leży ciało jej najlepszej przyjaciółki, pozbawione życia, zimne, martwe.. a w nim maleńkie życie, które nigdy nie będzie miało okazji zobaczenia świata. Nigdy nie pozna swojej mamy, nigdy nie pozna taty, nie nauczy się chodzić i mówić. Nigdy się nie narodzi.
~*~
                - Nie możemy tego zrobić! – zaprotestowała kobieta stanowczo. – To tylko małe dziecko, moja mała córeczka! Nie zgadzam się.
- Nie musisz – odparł siwowłosy mężczyzna. – to ja tutaj podejmuje decyzje i jeśli mówię, że ją oddajemy to tak będzie. Zrozumiałaś?!
                Zapadła niesamowicie niezręczna cisza, wręcz przesycona napięciem. Oczy blondwłosej kobiety zeszkliły się, a kiedy zerknęła przez ramię do kołyski – z trudem powstrzymywała szloch. Patrzyła na mężczyznę prawdopodobnie najsmutniejszymi oczami pod Słońcem, jednak on pozostawał nieugięty.
                Stał z rękami założonymi na piersi, dumny ze swojego postanowienia i ani myślał zmienić zdanie. Nie spuszczał wzroku z żony, nie uciekał spojrzeniem, jakby to wszystko doskonale zapanował.
                Mała blondynka w kołysce zaśmiała się, niczego nieświadoma i wskazała na deszcz za oknem, który właśnie zaczął padać.
- Tam! – zaśmiała się.
                Wtedy jeszcze nie wiedziała.
~*~
                Jack obrócił się na ubitej ziemi, z zaskoczeniem napotykając coś twardego obok siebie. Zdumiony otworzył oczy i zobaczył Kimberly, przytuloną do jego ramienia. Zgarnął jej włosy z twarzy, a wtedy zauważył, że wcale nie spała. Nie potrafiła.
- Co tu robisz? – spytał szeptem, głaszcząc jej policzek.
- Chciałam być.. Potrzebowałam kogoś.. Potrzebowałam ciebie. Potrzebuję ciebie. – uniosła się lekko, a potem opadła na tors szatyna.
                Jego ręce błyskawicznie oplotły jej talię, przytulając mocno. Nie mógł powiedzieć, że wie, jak ona się teraz czuje. Nie stracił najlepszego przyjaciela, nikogo nie stracił. Britanny była dla niego znajomą, ale nigdy się nawet zbytnio nie lubili.
                Crawford natomiast nie mogła spać, tęskniła za Mason, była rozbita na milion małych kawałeczków. Niczym konstrukcja z patyczków – jeden nieostrożny ruch i się rozsypuje. Tak teraz było z nią. Jedno słowo za dużo i Kimberly mogła się zupełnie rozsypać.
                Brewer poczuł, że ciałem blondynki wstrząsa lekki szloch, więc przytulił ją jeszcze mocniej. Starał się usiąść, a gdy mu się to udało – wziął dziewczynę na kolana i zaczął tulić jak małe dziecko, kołysząc  się do przodu i do tyłu.
- Shh, spokojnie. . Wszystko będzie dobrze.. – wyszeptał jej do ucha, całując policzek. – Już nie płacz, Kim. Kim, Kim, Kimmy.. – im dłużej powtarzał jej imię, tym bardziej ona się uspakajała. – Kimmy, wszystko będzie dobrze. Okay? Jestem tu, nikt cię już nie skrzywdzi. Kocham cię.
                Przestał słyszeć jej szloch. Teraz to był tylko spokojny, miarowy oddech, rozbrzmiewający w powietrzu.
                Okrywając ich oboje kocem, ułożył się na ziemi, aby potem położyć ją na swoim ramieniu i dalej mocno tulić. Kątem oka zauważył, że Michaela nie ma w obozowisku. Nie dziwił się temu – Britanny była również jego częścią. Bardzo dużą częścią.

~*~
                - Kwiaty.
- Nie mamy kwiatów. A Sam na pewno wszystko widział i niedługo przyśle kogoś, żeby zabrał jej ciało do Bazy.
- Ten tchórz? Ten cholerny tchórz, który wysłał innych ludzi, aby zabijali i umierali, ale sam nie poczuł się, aby z nami polecieć? On kogoś przyśle? Nie zaryzykuje tak bardzo, poczeka do końca. Z resztą jesteś takim samym tchórzem, jak i on!
- Robiłem co w mojej mocy, żeby ją ochronić! – przeczesał palcami włosy. – Żeby chronić nas wszystkich.
                Blondynka stanęła jak wryta, z rękami założonymi a piersi.
- Nie prawda! – krzyknęła, przestraszając tym Jacka, który stał na uboczu i starał się nie mieszać. – Nie chroniłeś nas, chroniłeś TYLKO ją! Ale nawet tego nie udało ci się zrobić! Skoro już nas miałeś w dupie, to mogłeś przynajmniej ją ochraniać 24 godziny, nie odstępować jej na krok. Ale nie! Bo przy okazji musiałeś pokazać, jak to wspaniałym wojownikiem jesteś, że dasz radę robić to wszystko na raz! Ratować świat i chronić osobę, której zrobiłeś dziecko! A teraz będziesz się użalał, jaki to jesteś biedny, bo ją straciłeś. Ale wiesz co? Nie tylko ty ją straciłeś, wszyscy ją straciliśmy. I to wszystko.. to.. twoja.. wina!!!
                Łzy zasłoniły Kimberly pole widzenia, jednak zerwała się szybko i pobiegła przed siebie, w tylko sobie znanym kierunku. Michael obrócił się w drugą stronę i powolnym, ale konkretnym krokiem, ruszył przed siebie.
                Jack został sam, rozdarty między osobą, którą kocha, a najlepszym przyjacielem. Wybór powinien być oczywisty. I był.
- Kim, proszę nie rób nic głupiego. – powiedział do siebie, zanim jeszcze ruszył na poszukiwania. – Proszę.
~*~
                - Kim!
                Podbiegł do blondynki stojącej nad urwiskiem i chwycił jej nadgarstek, jednak ona syknęła i wyrwała się. Spojrzał na swoją rękę, zauważając na niej ślady krwi. Cudzej krwi.
                Jeszcze raz, delikatnie, chwycił ją za rękę, po czym obrócił ją i uważnie się jej przyjrzał.
- Kimmy.. – jego oczy zeszkliły się. – Nie rób tego..
- Nie ma już nadziei. – odparła, nie odrywając wzroku od księżyca.
- Zawsze jest nadzieja. Nie możesz tego zrobić, nie pozwolę ci.
- Nie ma już nadziei. – powtórzyła. – Nie dla mnie.
- Kim, to że ona umarła nie znaczy, że ty też musisz. To nie twoja wina. Zostań ze mną, proszę.
- Lepiej będzie dla wszystkich, gdy odejdę. Pozwól mi to zrobić, Jack. – po raz pierwszy zerknęła na niego. – Nie mogę tu zostać, nie potrafię. Ranię zbyt wielu ludzi.
- Kimmy, nie możesz tego zrobić. Kocham cię, nikogo nie ranisz. Jeśli umrzesz to tak, jakbym stracił serce, Kim..
                Zaśmiała się gorzko, patrząc na niego.
- Całe życie się nienawidziliśmy. Cały ten czas raniliśmy siebie nawzajem. Zraniłam cię wtedy zbyt wiele razy, zraniłam zbyt wiele osób, na zbyt wiele różnych sposobów.
- Kim.. – pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. – Jeśli.. jeśli naprawdę chcesz to zrobić.. Będziesz mnie musiała zabrać ze sobą.
                Splótł ich palce mocno, stając obok Crawford na skraju urwiska.
- Na trzy? – spytała dziewczyna. On tylko potrząsnął głową. – Raz.. dwa..
                Pociągnął ją mocno za rękę w swoją stronę, szybko przytulając drugą ręką i odsuwając ich od krawędzi na bezpieczną odległość.
- Trzy nigdy nie nadejdzie. – szepnął jej do ucha.

 Od autorki: Rozdział dość smutny, jak widzicie. Troszkę później, niż było obiecane, ale dopiero dziś się z nim wyrobiłam. PROSZĘ O WASZE SZCZERZE OPINIE W KOMENTARZACH!!!i
Koniec żywcem ściągnięty z Teen Wolf, odcinka 6 sezonu 3A, czyli Najlepszego Odcinka W Całej Historii Jak Dotychczas. Mimo to, mam nadzieję, że całokształt się podoba.

Miłych wakacji, Julia O'Brien.

niedziela, 24 maja 2015

Sixth chapter ~ All this pain.. ~


"Jest okay."         
       

                - Ruszysz się w końcu, czy będziesz tak stać?!
- Kurna, stary, daj spokój! Robię, co mogę.. Kim, za tobą!
Kosmyk blond włosów upadł na ziemię.
- Moje włosy!
- To twój największy problem?!
- Tak!
                Michael popatrzył się na Kimberly wzrokiem, który mógł zabijać. W zasadzie Dooley chciał teraz kogoś zabić. Nie koniecznie blondynkę, gdyż obok stało czterech Tytanów, ale kogoś na pewno.
                Nikt nie przypuszczał, że z dziewięciu jeszcze żywych Tytanów, prawie połowa postanowi ich dzisiaj zaatakować. I to w tak spokojny dzień, który już dobiegał końca. Britanny spekulowała nawet, że może do następnej pełni nie będą musieli narażać swojego życia bardziej, niż robią to na co dzień, mieszkając w lesie.
                Przeliczyli się.
- KIM!! – blondynka odwróciła się, akurat w porę, aby uniknąć dwóch noży, przelatujących jej koło głowy. Milimetry i.. – Nie myśl nad swoimi włosami, tylko walcz!
                Crawford wyjęła z buta krótki nóż i rzuciła nim prawie na oślep w bok. Trafienie w taki sposób było praktycznie nie możliwe. Nie patrzyła, nie mierzyła, nie przewidywała ruchów wroga – po prostu rzucała. A mimo wszystko trafiła.
                Britanny padała już z nóg, ledwo dawała radę walczyć, dlatego Michael pognał w jej stronę, starając się jakkolwiek pomóc. Tym samym pozostawiając trzech z czterech Tytanów Kim i Jackowi. Jeden z nich rzucił się w stronę obozowiska, niszcząc wszystko, co napotkał po drodze.
   W powietrze wyleciała brązowa torba, do której przyjaciele spakowali Całą Niepotrzebną Broń, Którą Sam Zapakował Im Na Wojnę, a zaliczały się do niej jedynie niewielkie pistolety, których nikt nie umiał używać. W teorii było to proste, ale w praktyce – wszyscy zawsze pudłowali.
- Michael!! – krzyknęła Kimberly, jednak zbyt późno. Zielona maź, którą strzelali Tytani trafiła w ramię Dooleya, wypalając w nim paskudną dziurę.
- Aaa!!
- Michael!! – Britanny natychmiastowo odwróciła głowę w stronę rannego chłopaka. To był jej największy błąd.
                Tytan, z którym przyszło jej walczyć wykorzystał moment nieuwagi szatynki, strzelając zieloną bronią w jej głowę. Rozległo się głośne „Shhszzz”, a Britanny padła obok Michaela.
- Britanny! – Crawoford rzuciła się na pomoc przyjaciółce, klękając przy niej i przykładając ucho do jej piersi, aby usłyszeć bijące serce.
                Serce.
                Nie biło.
                Britanny nie żyła.
- Kim, pistolet! – wrzasnął Brewer, wyciągając przed siebie szpadę.
                Blondynka odwróciła wzrok od Britanny i popatrzyła na torbę, leżącą u jej stóp. Wyjęła z niej mały pistolet i, ze łzami w oczach, obejrzała go dookoła.
- Ja nie wiem, jak się tego używa! – pisnęła przeciągle.
- Połóż palec na spuście i pociągnij! – Jack zamachnął się, jednak zranił tylko powietrze.
- Co?!?
- Ten dzyndzelek, pociągnij!
                Rozległ się głośny wystrzał, zaraz potem drugi. Przerażający huk. A potem tylko cisza, jak makiem zasiał. Kimberly zabiła dwóch Tytanów, stojących najbliżej. Pozostała dwójka uciekła.
                Michael skręcał się z bólu na piasku, obejmując ciasno ramie drugą ręką, aby zatamować krwawienie.
                Jack stał zgięty, próbując opanować przeszywający ból promieniujący z rany na brzuchu.
                Przycięty kawałek włosów Kimberly wpadał jej do oka, mieszał się z łzami i przyklejał do twarzy.
                A Britanny.. Britanny była w lepszym świecie.
~*~
                Drżącymi rękami, Kimberly starała się zabandażować ramię Michaela. Rana była dość głęboka i naprawdę, naprawdę paskudna, ale nikt nie umiał jej zaszyć. Prócz Dooley’a, który, no cóż, był poszkodowanym. Dlatego zostali przy oczyszczeniu i zabandażowaniu rany.
                Blondynka po raz czwarty starała się rozpocząć zawijanie bandaża na ręce przyjaciela, jednak złośliwy początek opatrunku cały czas wyślizgiwał jej się z rąk i wysuwał z reszty.
- No dalej.. – szeptała zdesperowana dziewczyna. – no dalej.. Cholera, to nie jest takie trudne.. No dawaj, Kim.. Dawaj, Kim!
- Hej – jej dłonie znalazły się w opiekuńczym objęciu Jacka. – spokojnie. Będzie okay. Daj, ja spróbuję.
                Na drżących nogach, Crawford wstała i oddaliła się nieco od przyjaciół.
                Jack szybko i sprawnie zawinął bandaż wokół ramienia Michaela, rozdarł koniec i związał go tak, aby opatrunek się nie rozpadł.
- Widzisz? Jest okay. – słowa Brewera nie wiele zmieniły, jedynie nieco uspokoiło rozdygotaną Kim.
                Blondynka potrząsnęła tylko głową, zaczesując palcami włosy do tyłu.
- Mich, powiedziałeś kiedyś.. – zaczęła drżącym głosem. – powiedziałeś, że Sam ci coś powiedział.. Czy to co mówił, dotyczyło śmierci Britanny?
- Śmierci kogoś z nas.. – odparł głucho chłopak.
- Wiedziałeś..
- Nie wiedziałem, że padnie na nią.
- Wiedziałeś i próbowałeś ją chronić, ale nic mi nie powiedziałeś! Jej najlepszej przyjaciółce!
- Ty byłaś tylko jej najlepszą przyjaciółką!
- Byłam jej najbliższa!
- Ale to ze mną miała dziecko!

Od autorki: Zielonego pojęcia nie miałam, jak zakończyć ten rozdział.. w sumie, nie do końca. Planowałam uśmiercić Britanny, ale nie wiedziałam jeszcze, w jaki sposób. Co do Michaela.. sama nie umiem do końca wyjaśnić, skąd wziął mi się taki pomysł. Samo się napisało.
Generalnie rozdział wcześniej, niż miał być. Najpierw obiecywałam Wam koniec maja, potem czerwiec, ale w końcu jest 24 maja - krótszy, bo krótszy, ale jest. Jak Wam się podoba?
Następny postaram się dodać jeszcze przed zakończeniem roku, ale nic nie obiecuję. Jednakże - jeżeli będzie 5 lub więcej komentarzy pod tym rozdziałem, postaram się dodać go szybciej. Wtedy i tylko wtedy, gdyż, jak się niedawno okazało, muszę poprawić więcej ocen, niż przypuszczałam.
PROSZĘ TAKŻE O GŁOSY W ANKIECIE NA PASKU BOCZNYM.

~ Julia O'Brien  

piątek, 15 maja 2015

Fifth chapter ~ Mystery ~

"Jej palce szybko znalazły się w tym miejscu i równie szybko z niego odeszły, ponieważ rana zapiekła."
 
   Przeżyliście kiedyś coś takiego, że chcecie zrobić dobrze, a wychodzi zupełnie na odwrót? Na pewno mieliście wtedy ochotę krzyczeć na cały głos i przeklinać wszystko na świecie. Prawda? Nie wy jedni. A zdażyło wam się kiedyś wpaść po uszy, próbując uratować świat?
- Jaack! Pomocy! - blondynka usilnie próbowała wyrwać się z rąk przeciwnika. - JACK!
   Brewer rzucił dwoma nożami i ugodził Tytana sztyletem w klatkę piersiową, ale to tylko go rozwcieczyło. Usłyszał skrzekliwy śmiech jednego z Tytanów. Jeszcze raz spróbował zabić potwora. Na marne.
- JACK! - idealnie upięty warkocz Kimberly stał się plątaniną pokręconych kosmyków.
   Szatyn rzucił sztyletem, trafiając Tytana w serce, a ten runął na ziemię. Gdy tylko rozluźnił swój uścisk, Crawford zeskoczyła na ziemię, zrobiła fikołka do przodu i wstała.
   Następny potwór już rechotał za ich plecami, gdy nagle BOOM. Wystrzał z.. pistoletu?
- Sam miał rację, to ustrojstwo się przydaje. - Michael z aprobatą spojrzał na małą broń w swoich rękach. - Cóż, skoro już po sprawie, to możecie wracać do amorów.
   Crawford zrobiła się cała czarwona, a Jack.. Miał nieokiełznaną ochotę przywalić Dooley'owi w twarz. Ale się powstrzymał, gdyż uznał, że to nie byłoby specjalnie elementarne. No i byli przyjaciółmi. To inna sprawa. Ale czy przyjaciel przyjacielowi nie może czasami przestawić nosa?

~~*~~

- Nie wiesz przypadkiem, ile tych mutantów jeszcze czeka w kolejce, żeby nas zabić? - Kimberly wyciągnęła przed siebie lewą rękę, aby Michael mógł ją opatrzyć.
   Jeden z Tytanów zostawił tam paskudną dziurę po sobie i trzeba było coś z tym zrobić.
- Sam powiedział.. - Dooley nagle zaciął się, jakby miał właśnie powiedzieć coś, czego niepowienien.
   Blondynka popatrzyła na niego z ukosa i nakazła mu wzrokiem, aby kontunuował swoją wypowiedź. Ten jednak był zapatrzony w bandaż, którym owijał rękę dziewczyny, i zdawał się ją ignorować. Albo myśleć. Albo jedno i drugie.
- Sam powiedział, że co? - spytała w końcu Crawford.
   Brunet przełknął nerwowo ślinę.
- ..że będziemy wiedzieć. I mamy być zawsze przygotowani. - dokończył.
   Oczywiście Kimberly wiedziała, że Michael ją okłamuje, ale nie zamierzała drążyć tematu. Była zbyt zmęczona i zbyt osłabiona, aby się kłócić. Poza tym, był środek nocy, a teraz nadeszła kolej Dooley'a i Britanny, aby pilnować obozowiska. Blondynka marzyła tylko o tym, aby położyć się spać.
   Spanie na konarze drzewa z bronią w ręku nie było najwygodniejszą formą tego zajęcia, ale nie było innej opcji. Poza tym można się do tego przyzwyczaić.
- Kim. - usłyszała za swoimi plecami głos Jacka.
   Wstała i skierowała się w jego stronę. Stanęła dwa kroki od niego i spojrzała mu w oczy.
- Kim? Nikt mnie nigdy tak nie nazywał. - zdumiała się.
- Więc ja zacznę, Kim Crawford. - szatyn bardzo dokładnie wymawiał każdą literkę w jej imieniu, co przyprzwiało ją o zawrót głowy. - To tak seksownie brzmi.
   Blondynka uśmiechnęła się i przeczesała jego włosy palcami jednej ręki.
- O co chodzi? - spytała w końcu.
- O nic. Chciałem zobaczyć, jak zareagujesz.

~~*~~

   Księżyc w pełni oświetlał wszystko dookoła. Nawet w najgłębsze szczeliny skał, nisko, między drzewa i krzewy, przebijało się światło księżyca. Wyglądałoby to pięknie, gdyby nie chciała cię zabić ogromna grupa meduzo-lwów z metalu i brązu.
   Gdzieś w tej całej przepięknej scenerii dało się usłyszeć ciche piszczenie. Coś gwałtownie przecięło nocne powietrze, a potem powoli opadło na ziemię.
   Michael wyprostował się.
- Brit, słyszałaś to? - zapytał brunet, wstając z bronią w pogotowiu.
- Co takiego? - szatynka poszła w jego ślady.
   Chłopak spojrzał na mały.. prezencik (?) leżący u jego stóp.
- To. - dźgnął mieczem karteczkę, przypiętą do prezenciku. - "Sam". - odczytał Dooley.
- To od Sama, z Bazy! Otwieraj! - podekscytowała się Mason.
   Brunet odciął mieczem jeden bok prezenciku, po czym nabił go na ostrze i ostrożnie chwycił. Ze środka wytrząsnął kolejną karteczkę, tym razem zwiniętą w rulonik. Otworzył ją i przeczytał na głos.
- "Zostało dziesięciu". - spojrzał na Britanny. - Co? - spytał po dłuższej chwili, nic nie rozumiejąc.
- Zostało dziesięciu. Dziesięciu Tytanów do pokonania i uratujemy świat.
   Niebo przecięła złota błyskawica. Uderzenie grzmotu odbijało się od drzew i skał, po czym spadało do wąwozu i milkło. I tak kilka razy. Aż w końcu nie zaczął padać deszcz. Na chwilę zrobiło się ciemno. Britanny rozejrzała się badawczo po okolicy, skrycie modląc się, aby za chwilę nie zobaczyć jednego z dziesięciu.
   Jej modły nie zostały wysłuchane.
   Kolejna błyskawica, jasne światło i on - jeden z Tytanów, które niszczą Ziemię. Ich Ziemię.
   Britanny wyciągnęła z kołczanu strzałę, wycelowała i trafiła potwora w pierś. Ze zranionego miejsca zaczęła lecieć zielona maź, którą strzelała głowa - meduzo-lew. Michael rzucił mieczem i odciął kilka wężowych głow, za to inne zaczęły strzelać zieloną bronią.
   Kolejna błyskawica i grzmot. Mason posłała następne dwie strzały w stronę zranionego już Tytana, który mimo wszystko dzielnie trzymał się na nogach. Już niedługo.
   Jeden, dwa..
   Michael rzucił krótkim nożem, nacinając kawałek żywej skóry na ciele potwora.
   Trzy, cztery..
- Michael! - chłopak upadł na ziemię, unikając zielonej mazi.
   Pięć, sześć..
   Britanny zrobiła parę salt w stronę Tytana, po czym strzeliła ze znacznie bliższej odległości, trafiając w klatkę piersiową. Z ciała potwora sterczało już kilka strzał.
   Siedem, osiem..
   Dooley strzelił z pistoletu Sam'a.
   Dziewięć, dziesięć..
   Potwór padł martwy.
- Zostało dziewięciu.

~~*~~

   Kimberly zeszkoczyła z drzewa z gracją i wdziękiem, upadając na koniec na twarz. Usiadła, opierając się o pień drzewa i spróbowała wyczuć ręką, jakie odniosła obrażenia. Żadnych? To nie możliwe.
   Nagle, poczuła straszny ból w okolicach prawego oka. Jej palce szybko znalazły się w tym miejscu i równie szybko z niego odeszły, ponieważ rana zapiekła. Michael? Jest z Britanny daleko stąd. A więc musiała na niego czekać.
- Mich, proszę, pośpiesz się.. - powiedziała do ciemnej pustki rozciągającej się przed dnią. - Błagam..
   A potem poczuła nagłe osłabienie całego orgazimu, zobaczyła mroczki przed oczami i zemdlała.
   Dosłosłownie chwilkę późniem do obozowiaska wrócili Britanny i Michael. Szatynka podeszła nieopodal drzewa i zadarła głowę wysoko do góry, aby ujrzeć przyjaciółkę. Nikogo tam nie było. Zaniepokojona dziewczyna podeszła bliżej, i wtedy potknęła się o coś. A raczej kogoś. Upadła tuż obok Kimberly, a w świetle Księżyca zobaczyła jej zakrwawioną twarz.
- Michael.. - szepnęła przerażona. - Michael. Boże, Michael, chodź tu szybko!

~~*~~

- I co? Nic jej nie będzie? Przeżyje? Będzie widzieć na to oko? - Britanny i Jack przekrzykiwali się, aby tylko uzyskać jakiś informacje o stanie zdrowia Kimberly.
   Zirytowany Michael zamknął oczy i wypuścił powietrze przez nos. Miał po stokroć dość ciągłych pytań przyjaciół, bo przecież (na litość Boską!) nie był lekarzem, w związku z tym nie miał takiej wiedzy medycznej, aby wiedzieć, co będzie dalej z blondynką. Oprócz po raz setny powtórzonej odpowiedzi "Tak", na pytanie Mason, czy Kim przeżyje. To jedno było pewne.
- Musimy się stąd wynosić. - powiedział Michael jakby do nikogo, a za razem do wszystkich.
- Co, dlaczego? - spytali wspólnie Britanny i Brewer, po czym popatrzyli na siebie przerażeni.
- Właśnie, dlaczego..? - delikatny głos Crawford odbił się od drzew i wrócił do uszu pozostałej trójki.
- Kim! - drogna postura Crawford momentalnie znalazła się w objęciach Jack'a.
   Britanny uśmiechnęła się, zarówno na widok tego obrazka, jak i z powodu niezłego samopoczucia swojej przyjaciółki. Kamień spadł jej z serca.
- Powinniśmy się stąd zmywać chociażby dlatego, że tych potworów jest coraz więcej na raz, a my mamy już dwójkę nie do końca sprawnych wojowników. Sporo ryzykujemy. - wyjaśnił Michael.
   Jack i Kim wymienili spojrzenia.
- Nic mi nie jest. - powiedzieli niemalże jednocześnie.
   Teraz to Dooley i Britanny popatrzyli po sobie zdziwieni.
- Jack, ledwo co wróciłeś do żywych. - zaprzeczyła Mason. - A ty, Kim, ledwo widzisz na prawe oko. To niebezpieczne dalej tu przebywać. Wynośmy się stąd, póki jeszcze możemy.
- Myślicie, że to, iż będziemy kilkaset metrów dalej coś zmieni? - twarz Jacka przybrała posępny wyraz. - Nie będę nas szukać? Nie będą zabijać? Nie znajdą nas? Błąd, zrobią wszystko byleby tylko przejąć władzę nad Ziemią. Nawet jeśli ukryjemy się w ostatnim miejscu, gdzie będą szukać, to i tak nas znajdą. A gdy już wszyscy umrzemy, stworzą swój Świat. Uciekanie nie ma najmniejszego sensu.
   Michael zacisnął dłonie w pięści.
- My nie uciekamy. Tylko tchórzę tak robią. Tak będzie po prostu bezpieczniej, nie rozumiesz tego?
- Chyba inaczej definiujemy "bezpieczeństwo". - w oczach Brewer'a zajaśniał ogień.
- Cholera, Jack! Jestem tu najstarszy i jak mówię, że mamy się stąd wynosić, to wszyscy to robią. Jasne?
   Szatyn chciał coś odpowiedzieć, ale poczuł dłoń Kimberly na swoim ramieniu.
- Jack.. - powiedziała łagodnie. - Daruj sobie, proszę..
   Jej oczy wyrażały więcej troski, niż nie jedna matka. Kim była osobą, o której nie można było powiedzieć złej rzeczy. Wszystko w niej było idealne. Od wyglądu, przez charakter do sposobu bycia. Była taką dobrą duszyczką, której każdy czasem potrzebuje.
- Jasne. - Brewer gwałtownie wstał z miejsca i odszedł w stronę urwiska.
   Blondynka opadła znów na ziemię, wzdychając przeciągle. Zamrugała kilka razy i zdała sobie sprawę, że Michael miał rację - ledwo widzi na prawe oko. Tylko czy długi marsz coś tu zdziała? Usiadła, otrzepując włosy i lustrując Dooley'a wzrokiem.
- Tu chodzi o bezpieczeństwo, czy może coś innego? - Crawford czuła, że chłopak coś ukrywa, najgorsze, że nie miała pojęcia co. - Michael?
   Brunet jednak nic nie powiedział - nie obdarzył jej nawet jednym spojrzeniem - tylko odszedł w przeciwną stronę, niż Brewer.
- Britanny? - Kimberly odwrócił głowę w stronę przyjaciółki.
- Eeh, poszukam go i pogadam. Napewno jest zły, ale przejdzie mu. - po chwili dziewczyny nie było.

Od autorki: Jestem okropną, złą, OKROPNĄ osobą i powinno się mnie spalić na stosie! Serio Wam mówię.. Rozdział był.. cholera jasna, w styczniu, mamy 15 maj a ja dopiero teraz ruszyłam dupe i dokończyłam rozdział. Nie będę się tłumaczyć, serio nie teraz, po prostu jestem najgorszą bloggerką Świata. Możecie mi to śmiało powiedzieć.
Co do rozdziału to jestem średnio zadowolona, ale nawet do końca nie pamiętam o czym była fabuła , więc.. Ocenę pozostawiam Wam. Z następnym OBIECUJĘ wyrobić się jak najszybciej, do końca maja.

~ Najgorsza bloggerka Świata, którą można znienawidzić.