wtorek, 11 listopada 2014

Second chapter ~ Memories of Green and Black ~

"Jest coś jeszcze o czym nie wiem, a co wymaga rozpowiedzenia?"

   Łuk. Strzały. Kołczan. Noże - krótkie i długie - oraz miecze. Szpady i sztylety. Sam spakował również dwa niewielkie pistolety "jakby co".
- Może będzie potrzeba ich użyć. - powiedział wtedy.
   Jednak każdy wiedział, że nie będzie takiej potrzeby. Jonson był jedyną osobą w całej Bazie, która posługiwała się bronią palną, i nikt inny tego nie umiał. A przecież on się nigdzie nie ruszał. Zostawał w Bazie z resztą Czarnych i Zielonych, mógł tylko myślami być z tymi na wojnie.
   I nadal nie był przekonany co do Jacka. Zdaniem bruneta stan Brewera był dobry, ale nie świetny. A skoro nie był świetny to nie było żadnej gwarancji, że sobie poradzi, albo, że coś mu się nie stanie. Ale szatyn się uparł. Od kiedy dowiedział się o wojnie i o tym, że miał w niej uczestniczyć, nie dawał Jonson'owi żyć. Łaził za nim całymi dniami udowadniając, że dobrze się czuje. Wrócił nawet na zajęcia z samoobrony i zręczności, aby udowodnić, że nic a nic mu nie jest.
   W końcu Sam uległ. Nie było innej możliwości, jak tylko puścić szatyna na tę wojnę. Brewer był zadowolony z osiągniętego efektu, a Kimberly była wręcz czerwona ze złości. Wizja spędzenia Bóg wie ilu dni z Jack'iem w lasie nie specjalnie jej się podobała. A jeśli znajdą Tytanów i będą musieli walczyć, to nie miała ochoty wysłuchiwać jego wiecznego gderania o tym, jak powinna się bronić i jak atakować. Ona sama doskonale się na tym znała, na litość boską!

~~*~~

   Crawford grzebała widelcem w talerzu. Rozrzucone leżały liście sałaty, kukurydza i marchewka - kiedyś, to była sałatka. Dziewczyna nie była głodna, ale wiedziała, że musi jeść. Cokolwiek. Chociażby to maleńkie ziarenko kukurydzy. Połknęła je i odchyliła się na krześle z satysfakcją. Od kilku dni non-stop skręcało ją w żołądku. Od razu wiedziała, że to stres. Nie mogła jeść, spać, darowała sobie niektóre zajęcia.
- Hej! Czemu nie jesz? - podniosła głowę znad stołu i zobaczyła Britanny.
   Szatynka usiadła na przeciwko Kimberly i z ochotą zaczęła jeść swoją porcję. Blondynka przyglądała jej się z nie małym zdziwieniem, aż wreszcie odważyła się spytać:
- Ty się nie denerwujesz? - zdziwione spojrzenie Mason. - Znaczy tą całą wyprawą na wojnę?
- A, tak. Nie, staram się o tym nie myśleć i całkiem nieźle mi to wychodzi. Wiesz, kiedy nie zapełniasz sobie umysłu niepotrzebnymi myślami, jest ci znacznie łatwiej żyć. Nie myślisz o tym wszystkim całymi dniami i spokojnie przesypiasz noce.
- W takim razie ja się do tego nie nadaje.. - mruknęła Kimberly, bawiąc się kawą w plastikowym kubku. - Drugą noc nie zmrużyłam oka, a wcześniej spałam drzemkami po 15 minut, przez jakieś dwie godziny, ogólnie licząc.
   Britanny przełknęła kolejny kawałek mięsa i popatrzyła na bok. Blondynka odwróciła wzrok chwilę po niej. Kilka stolików dalej siedział, we własnej osobie, Jack, wesoło gawędząc z Sam'em i kilkoma innymi chłopakami.
- On najwyraźniej też się nie stresuje. - zauważyła Mason.
- Wręcz przeciwnie. - Kimberly pokręciła głową przecząco. - On tak maskuje strach, gadając z innymi. Tak na prawdę boi się masakrycznie.
- Skąd to wiesz?
- Spotkałam go parę dni temu, gdy w nocy chodziłam po Bazie, bo nie mogłam zasnąć.
- Hm, tajemnicze nocne schadzki? - Britanny uniosła lewą brew do góry. - Jest coś jeszcze o czym nie wiem, a co wymaga rozpowiedzenia?
   Crawford wcisnęła sobie, niemalże siłą, widelec pełen ziemniaków do buzi. Przez chwilę myślała, czy by nie wylać na Britanny kawy. Tak całkiem przypadkiem. Ale potem doszła do wniosku, że bardzo zależy jej na tej kawie.
- Brit. - zaczęła, patrząc znacząco na przyjaciółkę. - Wiesz przecież, że cię kocham. Nie? Jesteś moją przyjaciółką i te sprawy.. Ale mogłabyś raz powiedzieć coś sensownego! - Mason aż podskoczyła na ławce ze strachu. - Ja i Brewer się nienawidzimy, od zawsze. I ty to wiesz. Wszyscy to wiedzą. Więc po jakie licho pleciesz takie bzdury?
- No wiesz, to by było fajne. Gdybyś ty i on..
- Halo, tu Ziemia! - blondynka klasnęła w dłonie, zmuszając Britanny do otrząśnięcia się z jej dziwnych fantazji.
- Wybacz..

~~*~~

   2.43 nad ranem. Każdy normalny człowiek o tej porze śpi. Ale nie ona. Ona nie umiała, nie mogła, nie potrafiła, nie chciała. Zaśnięcie tej nocy było dla niej absolutnie niemożliwe. Nie ważne, jak bardzo się starała, Kimberly Crawford utrzymywała otwarte powieki całą noc.
   Na ramiona zarzuciła bawełniany sweter, a na nogi wsunęła baletki, które obecnie służyły za kapcie nocne. Delikatnie otworzyła drzwi, sprawdzając, czy nikt jej nie zobaczy, po czym na palcach wyszła ze swojego pokoju. Zamknęła drzwi na klucz, chowając go do kieszeni swetra.
   Przechodziła przez wszystkie możliwe korytarze, spacerując po schodach na trzecie piętro i z powrotem. W końcu doszła (po raz setny) na drugie piętro i skierowała się korytarzem w stronę balkonu. Zawiał chłodny wietrzyk, ciekawe tylko skąd. Kimberly zdmuchnęła z prawego oka kosmyk włosów, które wysunęły się z jej warkocza. Doszła po salonu, przez który wychodziło się na balkon, i zobaczyła jego siedzącego na schodkach.
   Michael.
   Po cichu podeszła i usiadła obok chłopaka.
- Ty też? - naciągnęła rękawy na zimne nadgarstki. - Nie możesz spać?
- Mniej więcej. - westchnął chłopak. - Chyba zaczynam się stresować tą wyprawą na wojnę. W końcu jestem najstarszy z naszej czwórki.
   Blondynka podciągnęła nogi pod szyje, kładąc na nich brodę i patrząc bokiem na Dooley'a.
- A Britanny i.. Brewer? - to drugie nazwisko wypowiedziała z wielkim trudem, jakby w gardle utkwiła jej gigantyczna gula. - Jesteście w tym samym wieku.
- Niby tak, ale oni są z października i lipca. A ja z marca. Więc teoretycznie jestem najstarszy. - Crawford zaśmiała się pod nosem, jednak brunet to zauważył. Obrócił głowę w jej stronę, patrząc zdziwionymi oczami. - O co chodzi?
   Dziewczyna ponownie się zaśmiała, tym razem głośniej, podnosząc głowę z kolan.
- O nic. Jesteś po prostu zabawny.
- To miał być komplement?
- Jesteś uroczy, ja nie prawie komplementów. Tylko rzucam obelgi.
- W takim razie to miało mnie zranić?
- Być może. - uśmiechnęła się.
   Doskonale wiedzieli, że ze sobą flirtują, ale wcale im to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Przychodziło om to z niebywałą łatwością.
- Ale na serio, jesteś uroczy. - oparła głowę o jego ramie. - Mówię prawdę, przysięgam.

~~*~~

- To było wtedy, kiedy wpadłaś w błoto, czy wtedy, kiedy spadłaś z drzewa?
- To było wtedy, kiedy prawie wydłubałeś Mitcheal'owi oko nożem.
   Mitchael, Sam i Britanny patrzyli się na kłócącą się parę z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi buziami. Co jak co, Kimberly i Jack codziennie się kłócili (po parę razy), ale nigdy nie wracali do przeszłości. Zawsze wymieniali złośliwe uwagi na temat wyglądu drugiej osoby, czegoś co zrobili w ciągu dnia, albo na patrolu. W końcu pełnili go razem. Ale nigdy nie poruszali tematów dzieciństwa.
   Dla prawie wszystkich mieszkańców Bazy był to bardzo ciężki okres. Dorastali bez rodziców, rodziny, nie bawili się, tylko od małego ciężko pracowali, aby kiedyś bronić Ziemi. Właściwie, to tego dzieciństwa nie mieli.
   A teraz Crawford i jej wróg wrócili do chwil, gdy mieli dziewięć i dziesięć lat. I właściwie nie wiadomo było kto zaczął. Ktoś na pewno, więc trzeba było to ciągnąć. Byleby tylko nie dać tej drugiej osobie wygrać.
- Ej, ej, ej, ej, ej! - krzyknęła Britanny, wbiegając między Brewera a Crawford. - Tylko bez rękoczynów! Na to będziecie mieć jeszcze sporo czasu. I okazji.
   Kimberly i szatyn rzucili sobie jeszcze jedno nienawistne spojrzenie, po czym stanęli po dwóch stronach Michaela. Britanny ustawiła się obok Crawford i za chwilę przed nimi pojawił się Sam.
- Przyjaciele - zaczął uroczystym tonem. Zbyt uroczystym. - wyruszacie na wojnę, z której powinniście wrócić żywi. Głęboko wierzę, że wrócicie żywi. Tytani jeszcze nie wiedzą, że wypowiadacie im wojnę, ale gdy się na nich natkniecie, powinni się domyślić. Z naszych obliczeń wynika, że Tytani poruszają się grupami trzy-czteroosobowymi. Mogą być wszędzie. Miejcie oczy dookoła głowy i.. powodzenia.
   A potem, co nie leżało w jego zwyczaju, przytulił każdego z osobna, jeszcze raz życząc im powodzenia. Przyda się. Nie wiadomo, ile to wszystko potrwa, jak trudne będzie, ile krwi będzie musiało popłynąć. Ale jedno było pewne - dadzą radę. Muszą. Są nadzieją ludzi na lepsze jutro, kształtują przyszłość. Jeśli nie oni, to kto to zrobi? Zostali Wybrani, dostąpili tego wielkiego zaszczytu, możliwości zginięcia za swoich przyjaciół i wrogów, pokazania, kto tu tak na prawdę rządzi. Dadzą radę.
   Sam pokazał gestem, aby za nim poszli. Wiadomo było, że to prędzej czy później się stanie. Kiedyś musieli wyruszyć. Strach zjadał ich w całości, nie oszczędzając nikogo. Jack gwałtownie pobladł, przez co jego kolor skóry zmienił się diametralnie z zdrowej opalenizny w białą kartkę papieru. Kimberly była właściwie przezroczysta, a Britanny zakręciło się w głowie. Jedynie Michael utrzymywał zdrowe zmysły i nie łapał paranoi. Chociaż jeszcze w nocy mówił, że zaczyna się przejmować tą całą wojną, to teraz w ogóle tego nie okazywał. Świetnie się maskował.
   Jonson też się bał. Bał się o swoich przyjaciół, o resztę Świata, o Bazę, o siebie. On tym wszystkim sterował, nie przewidywał niepowodzeń. Przynajmniej jakichś większych. Pokładał wielkie nadzieje w tej trójce i głęboko wierzył, że im się to wszystko uda. A wtedy już nie będzie strachu. Nikt nie będzie musiał ciężko trenować przez całe życie, aby potem zabijać. Wszystko będzie jak dawniej.

~~*~~

   Statek uniósł się najpierw na metr ponad ziemię, a potem na dwa. Zaświeciły światła, kolorowy panel pełen przeróżnych przycisków zamigotał lekko i wszystkie drzwi i okna się zablokowały. Mała, latająca skrzynka - bo właściwie tylko tak można było to nazwać - unosiła się lekko nad ziemią, wydając charakterystyczny dla siebie szczęk i stukot.
- Gotowi? - spytał Sam.
   W zasadzie nie oczekiwał odpowiedzi, mimo to pozostała czwórka skinęła delikatnie głową. W każdej innej sytuacji, Kimberly zwariowałaby siedząc z Jack'iem tak blisko w jednym pomieszczeniu, jednak teraz było jej już wszystko jedno. Nie myślała o tym, strach zjadał ją od środka.
   W jednej czwartej była odpowiedzialna za losy Świata.
   Musiała go znosić, przynajmniej na razie. Potem znajdzie sobie jakieś wygodne miejsce do snu daleko od niego, a na zwiady będzie chodziła sama. Albo z Michael'em. Ta wizja jej się podobała. Choć również przerażało ją to, że w ogóle będzie w czymś takim uczestniczyć. W Bazie jest przecież jeszcze z osiemdziesiąt innych osób - niektórych znacznie lepszych od niej - a to ją wybrali. Ukartowane? Nie, nie możliwe..
   Statek ruszył, Jonson kazał wszystkim zapiąć pasy. Britanny obserwowała chmury, które mijali, i to zdawało się ją nieco uspokajać. Kimberly bawiła się swoją bransoletką, a Jack siedział nieruchomo, co jakiś czas zerkając tylko na Sam'a. Michael tupał nerwowo nogą, denerwując tym całą resztę.
- Michael.. - upomniała go cicho blondynka.
- Sorry. - odparł chłopak, zaprzestając tupania. - Już nie będę.
   Ale to, co powiedział, nie na długo się zdało, gdyż po kilku minutach ponowił czynność. Trójka jego towarzyszy postanowiła to jednak przemilczeć, by nie pogarszać i tak bardzo napiętej atmosfery. Takową w środku statku dało się już bowiem kroić nożem.
   Kimberly podeszła powoli do okna, wyglądając przez nie. Las. Tylko las, nic więcej. Jakiś strumyczek, parę głazów i urwisko nieco dalej. Gdyby chciała skądś zepchnąć Brewer'a. Po za tym same wysokie drzewa. Blondynka z przerażeniem odwróciła się, gdy statek zaczął zwalniać. Lądowali. Czyli to był już koniec. Teraz musieli działać na własną rękę, na własną rękę ratować Ziemię.
   Obok niej jak na zawołanie pojawiła się reszta. Jack stanął obok Crawford, a Michael zaraz za nimi. Britanny, aby lepiej widzieć, wskoczyła Dolley'owi na plecy. Wszyscy wyglądali przez malutki kwadracik w ścianie, który pokazywał coraz mniej.
   W końcu ich widzenie zminimalizowało się do widoku ostrokrzewu. Wylądowali. Byli na miejscu i już nie mogli uciec.
- Damy radę. - Michael położył jej rękę na barku. Drugą przytrzymywał Britanny, aby nie spadła z jego pleców. - Tylko zero strachu, okey?
- Zero strachu.. - powtórzyła blondynka niczym echo.
   Chwilę później drzwi się otwarły i paczka znajomych wyszła na zewnątrz. Crawford niepewnie stawiała kroki na twardej ziemi, rozglądając się w każdą stronę. Same drzewa. Zero żywej duszy. Zero Tytanów. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, a, ku jej zdziwieniu, reszta zrobiła to samo.
   No bo co? Myśleli, że Tytani będą czekać na nich z banerem powitalnym i tortem? Uzbrojeni po zęby. To by było dziwne, a na pewno przerażające. No i z miejsca nie mieliby szans. Cała broń była jeszcze w statku. Oprócz krótkiego noża, schowanego w bucie Crawford.
   Sam zaczął wyciągać bagaż; apteczkę, którą przekazał w ręce Michaela, całą broń oraz cztery plecaki, do których Kimberly, Britanny, Jack i Dolley schowali swoje ubrania, buty i inne potrzebne rzeczy. Oprócz tego było tam także jedzenie, woda, koce i wooky-tooky.
- Wiecie, że w was wierzę? - w odpowiedzi Jonson uzyskał tylko ciche "mhm" reszty. - Ej, dacie sobie radę. Jesteście najlepsi.
- Ona jest Zieloną. - warknął Jack, automatycznie kierując wzrok na Crawford.
   Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze, marszcząc brwi.
- Zieloną, przez którą nasz teraz ranę kłutą na brzuchu! - syknęła, obracając się w jego stronę.
- I chociażby z tego powodu nie powinno cię tutaj być! - odparł chłopak. - Nie robisz krzywdy Tytaną, tylko ludziom!
- Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że to był cholerny wypadek!?
- Tyle, ile będzie trzeba, bo nawet nie przeprosiłaś!
- Przepraszam! Pasuje, dupku? - Kimberly skrzyżowała ramiona na wysokości klatki piersiowej.
   Michael odwrócił się w ich stronę ze strachem malującym się na na twarzy. Oni jednak wcale nie zwrócili na to uwagi. Kłócili się dalej, a Dolley bladł z sekundy na sekundę.
- Halo, ludzie! Mamy mały problem.. - dalej nic. - Zwabiliście tutaj Tytanów, do cholery! Przestańcie się kłócić i zróbcie coś! - nawet to nie podziałało.
   W ciągu ułamka sekundy Britanny pochwyciła w swoje ręce łuk. Wyjęła z kołczanu dwie strzały i, założywszy je uprzednio na cięciwę, strzeliła jedną po drugiej w stronę dwóch, wielkich stworów. Jednego trafiła celnie, drugiego niestety nie. Wtedy Sam wyciągnął z torby mały pistolet, celując w drugiego z nowo przybyłych. Po kilku strzałach przeciwnik padł martwy na ziemię. Mason podbiegła do nich, wyciągając strzałę z ciała jednego z nich.
- Mówiłem, że broń palna się przyda. - Jonson zakręcił pistoletem na palcach, po czym schował go spowrotem do torby. - Skończyliście? - zwrócił się do Crawford i Brewer'a.
   Popatrzyli się na siebie w taki sposób, że Britanny miała wątpliwości, czy oddawanie broni w ich ręce to był dobry pomysł. Był jeszcze ten nóż w bucie Kimberly.
- Gnojek. - rzuciła dziewczyna, kierując się po swój plecak.
- Suka. - odparł szatyn, oglądając się za siebie. - Co tu robi dwójka martwych Tytanów?
   Michael, Sam i Britanny nie wiedzieli czy śmiać się, czy płakać. Jak można było przegapić trzy wystrzały z pistoletu jakieś pięć metrów od siebie?

~~*~~

   Kimberly wyciągnęła ze swojego plecaka szary sweter, który natychmiast wciągnęła na ramiona. Jeszcze kilka godzin temu temperatura wynosiła ponad trzydzieści stopni, a teraz było to jakieś dziesięć - w najlepszym wypadku.
   Michael nieudolnie próbował rozpalić ogień. Pocierał o siebie dwa krzemienie i teoretycznie już dawno powinien buchnąć ogień. Ale nic się nie działo. Zrezygnowany brunet usiadł przed paleniskiem, podpierając się rękami z tyłu.
- Oh, wy faceci. - koło niego pojawiła się Britanny z paczką zapałek. - Może tego potrzebujesz? - wystawiła w jego stronę pudełeczko. - Na przyszłość pytaj.
   I odeszła.
- Dzięki. - westchnął Dolley, ale ona już tego nie słyszała.
   Jack siedział gdzieś niedaleko, starając się naostrzyć wszystkie noże, miecze, szpady i sztylety. Jak na razie szło mu całkiem nieźle, jednak głos pocierania metalem o metal był nieznośny. W szczególności drażnił uszy Kimberly. Dziewczyna zgrzytała zębami, starając się nie wdać w kolejną kłótnię z Brewer'em. Miała na to jeszcze sporo czasu.
   Po za tym to tak, jakby mieszkali w jednym pokoju. Nie mogli się wiecznie kłócić, bo w końcu, jako domniemani współlokatorzy, pozabijaliby się.
- Kimberly, Jack, bierzecie pierwszą zmianę. - Michael obojętnie wzruszył ramionami, wracając do ogniska.
   Brewer niemal natychmiast podniósł się z ziemi, a jego brwi ściągnęły się w geście niezadowolenia.
- Całe życie musiałem łazić z nią na patrol, a teraz jeszcze mamy razem siedzieć i pilnować was? Co to, to napewno nie! - warknął szatyn.
- Jack, jestem tu najstarszy i jeśli ja mówię, że siedzicie razem, to siedzicie razem. - odparł Dolley niewzruszonym tonem.
- Nie ma takiej opcji!
   Chłopak odwrócił się na pięcie i odszedł długimi krokami w tylko sobie znane miejsce. Kimberly wywnioskowała, że poszedł na to zbocze, które widziała ze statku. A niech go licho!
- W takim razie ty sama bierzesz pierwszą zmianę! - krzyknął brunet przez ramię, kiedy Britanny odciągała go w stronę prowizorycznego posłania.
   Blondynka załamała ręce. Było zimno, prawie ciemno, nie miała ochoty tu sterczeć pół nocy. A napewno nie wtedy, kiedy on postanowił strzelić focha. Crawford rozejrzała się dookoła czy napewno nikt ją nie śledzi, po czym ruszyła truchtem za Jack'iem.
    Znalazła go tam, gdzie podejrzewała. Stał do niej tyłem, z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie odzywając się ani słowem.
- Brewer, musisz zawsze zachowywać się jak bachor? - podeszła nieco bliżej niego, otulając się swetrem. - Nie tylko tobie nie pasuje, że Michael przydzielił nas sobie. Mógłbyś zachować trochę godności i posiedzieć te kilka godzin z bronią w ręku w moim, jakże wspaniałym, towarzystwie.
- Musiałaś to dodać, co? - prychnął, na wpół rozbawionym, na wpół zirytowanym głosem. - On to robi specjalnie, nie widzisz tego?
- Co i kto takie robi?
   Odwrócił się do niej przodem, wkładając ręce do kieszeni.
- Michael. Wie, że się nienawidzimy, więc specjalnie karze nam razem przesiadywać pół nocy. - wyjaśnił szatyn, zdmuchując grzywkę z oka.
- Myślisz, że robi to złośliwie? W sensie, żeby nam dopiec? - dziewczyna przymrużyła oczy.
- Myślę, że chodzi mu raczej o to, żebyśmy się polubili. - chłopak wzruszył ramionami. - Biedak, raczej nie ma na co liczyć.
   Nagle, na twarzy Kimberly zagościł ten słynny, złośliwy uśmieszek. Jednak dziś nie dotyczył on Jacka. O nie. Dzisiaj, zwiastował pewien szatański plan, który zrodził się w jej głowie.
- Albo wręcz odwrotnie. - Brewer otworzył usta, żeby zaprzeczyć, jednak Kimberly nie dała mu dojść do słowa. - Nie przerywaj mi! Będziemy udawać, że się polubiliśmy. Albo lepiej! Poudajemy parę! Będziemy na każdym kroku pokazywać Michael'owi jak bardzo się kochamy. Po pewnym czasie to będzie dla niego tak nieznośne, że będzie na maksa żałował swojej decyzji. Rozdzieli nas, i wszystko będzie po staremu. To co? Wchodzisz w to, Brewer?
- Na sto procent, Crawford.

Od autorki: Drugi rozdział już za nami i.. jak Wam się podoba? Aktualnie mam zastój weny twórczej, co ja nazywam "Brak Dygu Do Pisania", ale mam nadzieję, że mimo wszystko następne rozdziały nie spadną poniżej pewnego poziomu. Oprócz życzenia Wam wesołego Święta Niepodległości (wolne od szkoły!) chce Was również zaprosić na nowego Ask'a, na którym możecie zadawać pytania dotyczące Olivii Holt (KLIK).

~Julia Hutcherson