piątek, 10 października 2014

First chapter ~ People hate the people ~

"Bo chciałam pokazać temu nadętemu dupkowi, że mam jeszcze swoją godność!" 

   Przez gęste korony drzew przebijały się cieniutkie promienie słońca. Silny wiatr rozwiewał ziemię, kołysał trawą na prawo i lewo, łamał łodygi nielicznych kwiatów, przenosił odłamki szkła. Padał rzęsisty deszcz, nie było prawie nic widać. Kroki były zagłuszane przez szum wody i wichury w jednym. Ciche stukanie butów i szeleszczenie płaszcza przebijało się niekiedy przez gwar.
   Podążali piaszczystą drogą, starając się zachowywać jak najciszej. On, ze sztyletem i szpadą schowanymi w pasie przepasanym przez tułów i długim nożem schowanym za kapturem. Ona, z dwoma krótkimi nożami starannie schowanymi w butach i jednym długim, który niosła w ręce, tuż obok prawego uda.
- Cholera, Crawford! Mogłabyś się ruszyć!? - zawołał, szybko odwracając głowę w jej stronę.
- Cholera, Brewer! Mógł być mnie nie pouczać!? Jak będziesz się tak drzeć, to nas znajdą i zabiją! Chcesz tego? - syknęła przez zęby.
   On jednym, zgrabnym ruchem przyparł ją do drzewa, przykładając jej kawałek jej własnego noża do gardła. W jego oczach można było bez problemu zobaczyć ogień. Najprawdziwszy w świecie ogień. Jego twarz była wręcz czerwona ze złości, a ręka, która trzymała nóż, drżała kilka centymetrów od twarzy Crawford.
- Posłuchaj, suko. Gdybym tylko mógł, bez problemu bym cię tu i teraz zabił! Ale siedzimy w tym gównie razem, a mi dali ciebie. Więc odwalmy ten cholerny patrol i wracajmy do Bazy. I dobrze ci radzę, nie dawaj mi więcej powodów, bym chciał go użyć. - spojrzał na nóż, który dalej drżał kilka milimetrów od szyi dziewczyny. - Lepiej już nie gadaj.
   A potem puścił jej rękę i odszedł dalej. Stała przy drzewie jeszcze kilka minut. Jej blond włosy zdążyły już zrobić się całkowicie brązowe od deszczu, który chyba zaczął padać jeszcze bardziej. W końcu jednak dziewczyna ścisnęła w dłoni rękojeść noża i podążyła za Brewer'em. Był on już dobre dwadzieścia metrów przed nią, szedł szybko i wcale nie zamierzał zwalniać. Crawford rozpoznała go w zasadzie tylko po czarnym płaszczu, który rozpięty powiewał na wietrze.
   W połowie drogi ruszyła biegiem i po chwili dogoniła Brewera. Szedł z na wpół zamkniętymi oczami, z rękami w kieszeniach spodni, patrząc się cały czas w dół.
- Myślisz, że się ciebie boję? - zaczęła Crawford, gdy tylko dogoniła towarzysza. - Walczę sto razy lepiej niż ty. Gdybyś szedł tędy sam i któryś z Tytanów by cię napadł, nie miał byś szans.
- Mówiłem, żebyś się zamknęła! - syknął przez zęby. - A skoro walczysz lepiej, to czemu jesteś w Zielonych? A nie w Czarnych, jak ja?
   Jej ręka jeszcze mocniej zacisnęła się na rękojeści noża. Myślała, że zaraz wybuchnie. Nie czuła już nawet chłodnego deszczu, który co do suchej nitki przemoczył jej ubranie, ani wiatru, uderzającego falami w jej twarz. Myślała tylko o tym, jak bardzo nienawidzi Brewera.
- Bo trafiłam do Bazy później, niż ty! - krzyknęła totalnie wyprowadzona z równowagi.
- Przestań się drzeć, do cholery!
- Coś mi zrobisz?
- Nie chcesz wiedzieć, do czego jestem zdolny!
- No dawaj, panie Czarny. Może dasz radę utrzymać nóż w ręce, chociaż nie jestem pewna!
   Wtedy Brewera opuściły zdrowe zmysły. Wyciągnął zza kaptura długi nóż, starając się uderzyć w dziewczynę. Crawford jednak w samą porę się odsunęła i swoim nożem wytrąciła mu nóż z ręki. Wtedy sięgnął do pochwy po sztylet i ponownie się zamachnął.
   Kilka razy prawie udało mu się trafić, jednak za każdym razem chybił. Crawford też ani razu nie uderzyła celnie, choć brakowało tylko milimetrów. Dźwięk obijanego o siebie metalu był nieznośnie głośny, nawet przy szumiącym wietrze i deszczu, który rozmazywał krajobraz.
   Crawford zrobiła unik, po czym zamachnęła się. Celnie. Trafiła. W sam bok Brewera. Bluza szatyna w tym miejscu zrobiła się czerwona od krwi, a on sam upadł na ziemię, chwytając się za zranione miejsce. Crawford przeraziła się. Baza była dwa kilometry stąd, dodatkowo padał deszcz i wiał porywisty wiatr. Nie było mowy, żeby udało im się dotrzeć do celu z Brewer'em w takim stanie.
- Aua.. - jęknął szatyn.
   Dziewczyna szybko uklękła przy nim, odrzucając nóż na bok.
- Dasz radę dojść do Bazy? Inaczej nic nie zrobię. - chciała obejrzeć chłopakowi ranę, jednak ten szybko odepchnął jej ręce.
- A co jeszcze możesz zrobić?! - co chwila krzywił się z bólu. - Chyba, że chcesz mnie zabić? Proszę bardzo! I tak się nie obronię!
   Wstał i, na wpół zgięty, ruszył w stronę Bazy. Crawford pozbierała broń i ruszyła za nim. Szatyn ledwo szedł, a krew z rany w jego boku sączyła się coraz bardziej. Jego bluza, ręce oraz kawałek płaszcza były czerwone. Ciemno czerwone. Prawie czarne. To najbardziej przerażało Crawford. Wzięła lewą rękę Brewera i położyła ją sobie na karku, a sama objęła do w biodrach, aby pomóc mu iść. Chłopak chciał się wyrwać, gdy blondynka odezwała się.
- Sam nigdzie nie idziesz. I nie wyrywaj się.

~~*~~

- Jak mogłaś być taka głupia?! - darł się Sam, gdy razem z Kimberly prowadzili Brewera do Sali Medycznej. - Coś ty sobie myślała, wbijając mu ten nóż w bok?
- No przecież nie specjalnie! - krzyknęła zirytowana. - Sam chciał. To miał być tylko mały pojedynek, żeby udowodnić mu, że mimo, iż jestem z Zielonych, umiem świetnie walczyć. I, że on sam nie poradziłby sobie z Tytanami.
- Jesteś zadowolona z efektu?
   Oczywiście Sam nie oczekiwał odpowiedzi. Weszli do Sali Medycznej i położyli Brewera na leżance. Kimberly wróciła do drzwi, a Sam wyjął apteczkę.
- Jak się czujesz, Jack? - spytał brunet.
- Bywało lepiej. - wydusił z siebie szatyn, podkurczając nogi pod brzuch. - Strasznie boli.
- Morfina. - zdecydował Sam.
   Podał Brewer'owi lek i czekał, aż trochę mu się poprawi. Kimberly stała cały czas pod drzwiami. Nie odzywała się. Czuła się jakoś dziwnie w związku z tym wszystkim. Niby nienawidziła Jacka i te sprawy, ale czuła się źle z tym, co zrobiła. Nie chciała go przecież trafić tym nożem! On mniał się odsunąć..
- Jak głęboko go trafiłaś tym nożem? - jej bezsensowne rozmyślania przerwał głos Sam'a.
   Brunet chodził w kółko po sali, co jakiś czas zerkając na Brewera. Kimberly załamała ręce.
- Wiesz, Sam.. Tak się składa, że tego, do cholery, nie mierzyłam! - wykrzyczała blondynka chyba na całą Bazę. - Czy to ma jakieś znaczenie?
- Tak, ma. Jeśli rana jest za głęboka, to Jack nie będzie zdolny do służby, a jest jednym z najlepszych. Miał zostać wysłany na wojnę.. - to drugie zdanie powiedział tak, aby tylko Kimberly go słyszała.
   Crawford poczuła bolesne uczucie zazdrości. Jack najlepszym? Nie umiał się obronić przed jedną Zieloną! A ona jest od niego ze sto razy lepsza! Pokazała to, chociażby godzinę temu, trafiając go nożem. I wojna. Ktoś szykował wojnę? Może Tytani? Lub to Baza robi pierwszy krok? Nieważne.
   Tym czasem szatynowi nieco się poprawiło. Sam podszedł do niego i zdjął z niego bluzę, by obejrzeć ranę. Towarzyszyła temu seria jęków Brewera, gdyż część krwi zdążyła już zaschnąć i przykleić materiał do ciała. Mimo wszystko, jednak w końcu im się udało.
   Kimberly stała jak zaczarowana, przyglądając się idealnej muskulaturze Brewera. Nigdy nie sądziła, że jej największy wróg może tak wyglądać. Poczuła, że czerwieni się, więc szybko wyszła z Sali zostawiając Jacka i Sam'a samych. Zastanawiała się, dlaczego tak zareagowała. Przecież nie darzyła Brewera żadnymi dobrymi uczuciami. Nienawidziła go.
   Po kilku minutach z Sali wyszedł Sam. Jonson szedł szybko w tylko sobie znanym kierunku, a Crawford natychmiast poszła za nim.
- Gdzie idziesz? - pytała, ciągle pozostawiając w tyle.
- Rana jest za głęboka, trzeba szyć. Do tego potrzebuje Michaela. Nie widziałaś go?
- Chyba jest w Sali Treningowej.
- Dzięki. - a potem Sam zniknął z pola widzenia Crawford.
   Dziewczyna zatrzymała się, rozglądając wokół. Mogła albo zawrócić do swojego pokoju, albo poszukać Britanny. Nie wiedzieć czemu, wybrała tą drugą opcję. Ruszyła przed siebie. Idąc, wspominała, jak to od dziecka nienawidziła Brewera. I to z wzajemnością. A mieli wtedy zaledwie cztery i pięć lat..

RETROSPEKCJA

- Rzucasz jak baba!
   Chłodny głos Jacka wyrwał ją z głębokiego zachwytu. Przecież rzuciła ponad siedem metrów! Przecież ma dopiero cztery lata, a niektórzy dorośli tyle nie dorzucają. O co on się czepia?
- Bo jestem babą, ale dlaczego ty?! - odgryzła się, pokazując mu język. - Ledwo dorzuciłeś te dziesięć metrów, a wczoraj tak się chwaliłeś, że potrafisz dorzucić dwadzieścia. Poza tym, dlaczego rzucamy moimi lalkami? Nie mogliby nam dać jakiegoś kija? W końcu nie bez powodu wzięli dzieci do Bazy.
- Tu jest dużo dzieci, geniuszu. Rodzice nas tu oddają, żeby mieli mniej kłopotu, jeśli wybuchnie wojna. Bo przecież wśród takich krasnali nie może być chętnych do uczenia się walki z bronią. A taka ty, na pewno nie ma ŻADNEGO talentu, więc po co mieliby zawracać sobie głowę i sami ciebie werbować?
   Tego dnia, czteroletnia Kimberly Crawford poprzysięgła sobie, że jeszcze się zemści. Jacka Brewera widziała wcześniej parę razy, jak przyjeżdżał z ojcem do jej rodzinnego miasta i nigdy go nie lubiła. Zawsze odrywał głowy jej lalką i sypał piaskiem w oczy, gdy budowali zamki z piasku. Potem on zniknął, a rok później i ją przywieźli do tego strasznego miejsca.
   Do Bazy.
   To na pewno nie było miejsca dla cztero- pięciolatków. Ich miejsce było przy rodzicach. Niestety owi ich nie chcieli. Bądź woleli ich tu oddać, aby dobrze wyszkolone, broniły ich kiedyś przed Tytanami. Wtedy było ich niewielu, ale za kilkanaście lat to się zmieniło.

KONIEC RETROSPEKCJI

   Ale czy to miała być ta zemsta? Czy to wbicie Brewer'owi noża w bok miało być odpłatą za to, co zdarzyło się osiemnaście lat temu? Oczywiście, że nie! Chociaż, może to Niebiosa tak chciały? W każdym bądź razie, Kimberly na pewno nie zrobiła tego celowo. To on się nie odsunął, to on dał się trafić. To jego wina! Cholera, jak ona go nienawidziła. Teraz jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
   Zebrała opieprz za to, że go trafiła. Ale to on nie odsunął się. To on nie wytrącił jej noża z dłoni. To on nic nie zrobił. Nagle, naszła ją złota myśl: on to zrobił specjalnie! Zrobił to po to, żeby utrzeć jej nosa, żeby ją pogrążyć, żeby na nią spadały gromy Sam'a, Michaela i reszty!
   I teraz leży w tej Sali z bolącym brzuchem. Niech sobie leży! Ona nawet raz nie przyjdzie go odwiedzić, nawet raz nie zapyta, jak się czuje. O nie! Teraz ona będzie tą wredną. I przy następnej okazji, znów wbije mu nóż w brzuch.

~~*~~

   Crawford chodziła nerwowo w kółko.
- Nawet nie wiesz, jaka jestem wściekła! - krzyknęła w końcu, siadając na stole.
   Przyjaciółka przyjrzała jej się z uwagą.
- Obawiam się, że jednak wiem. - odparła po dłuższym czasie, stając na przeciwko Kimberly.
   Britanny była dobrą przyjaciółką. Nie najlepszą, ale zawsze kimś tam lepszym. Bo tak szczerze, to Crawford lepiej dogadywała się z Sam'em i Michael'em. A Britanny rzadko miała czas rozmawiać. Należała do Czarnych, a jej zadaniem była nauka kamuflażu. Dlatego była w tym świetna.
   Sądziła, że chłopcy to idioci i potrafią tylko skrzywdzić dziewczynę. Mimo to, do wąskiego grona jej znajomych zaliczało się dwóch czy trzech [chłopaków], w tym Brewer. Jonson ani Michael nie; Britanny nawet ich nie lubiła. (aczkolwiek, gdy upuściła talerz, przyszła z raną do Michaela bez większych próśb kogokolwiek). Jeżeli o Kimberly chodzi, to traktowała ją trochę dziecinnie. Zbyt dziecinnie. Jak młodszą siostrę, która biedna potrzebuje pomocy, bo dostała się do Bazy później, niż reszta. Ale przecież są też znacznie nowsi Zieloni! Crawford świetnie dawała sobie radę.
- Po co w ogóle z nim walczyłaś? - spytała Mason [Britanny] po długiej chwili milczenia.
- Bo chciałam pokazać temu nadętemu dupkowi, że mam jeszcze swoją godność! - odparła z wyższością w głosie Kimberly.
   Britanny załamała ręce.
- I co, pokazałaś? - blondynka zmarszczyła brwi.
- Oczywiście! - odparła z entuzjazmem. - Słuchaj, wiem, że Brewer to twój przyjaciel, ale mnie cholernie działa na nerwy. Skoro ja uszanowałam waszą znajomość, to ty uszanuj naszą nienawiść. Okey? Bo nigdy, ale to nigdy, nie obdarzę go innym uczuciem.
   Po tych słowach, Crawford zeskoczyła z blatu i wyszła z pokoju z uniesioną głową. Niech Britanny sobie nie myśli, że mimo to, co zrobiła, Kimberly będzie teraz pochylać głowę przed Jack'iem. Mowy nie ma. Nie było jej przyjemnie z tym co zrobiła, ale to chłodne uczucie neutralizowała myśl, że on to wszystko zaplanował. Tak musiało być.
   Idąc korytarzem do swojego pokoju, blondynka minęła najpierw Sam'a, potem Michaela, a na końcu samego szatyna.
- Crawford. - warknął, gdy tylko zobaczył znajomą twarz w korytarzu.
- Brewer. - syknęła. A zaraz potem przybrała najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było ją w tym momencie stać. - I jak się czujesz?
- Bo akurat uwierzę, że obchodzi cię mój stan zdrowia. - uciął, z wyraźnym grymasem bólu na twarzy.
   Kimberly pokiwała głową, wracając do swojego normalnego, nienawidzącego Jacka, wyglądu.
- Raz w życiu przyznam ci rację - oparła się o framugę drzwi. - Nic a nic mnie to nie obchodzi. Chciałam tylko wiedzieć, czy jeszcze żyjesz.
- Żyje i mam się dobrze. - warknął, po raz kolejny skórczając się w pół z bólu.
- W to akurat śmiem wątpić.
   Kolejny, złośliwy uśmieszek Crawford i kolejne, piorunujące spojrzenie Brewera. Gdyby ktoś dopiero przybył do Bazy lub po prostu ich nie znał, bez problemu odgadłby, że ta dwójka się nienawidzi. I, nie wiedzieć czemu, zostali wyznaczeni do wspólnego patrolu. Jeszcze więcej chwil razem, sam na sam, żeby wydłubać sobie nawzajem oczy!
- Sam cię szuka. - mruknął w końcu szatyn, jakby od niechcenia. Lub dosłownie od niechcenia. - Będziesz miała przerąbane. - nagle trochę się rozpromienił.
   Wizja kolejnego wybuchu Jonsona na Kimberly wydawała mu się dziwnie pokrzepiająca. W pewnym sensie pomagało mu to, że jego wróg dostaje ochrzan. To było miłe uczucie.
- Już raz prawił mi morały. - syknęła przez zęby. - Może teraz chce czegoś innego? Hę, hę?
- To koniecznie powiedz mi, jak już od niego wyjdziesz. - Brewer zaczął zachowywać się jak małe dziecko. Zawsze tak robił, gdy z Kimberly schodzili na oczywiste tematy.
- Na pewno. Przybiegnę do ciebie jako pierwszego, gdy tylko wyjdę od Sam'a. - a potem pokazała mu środkowy palec i zniknęła na powrót w korytarzu.
   Sam był w pewnym sensie szefem całej Bazy. Nie to, że był najstarszy, czy najmądrzejszy. Po prostu tak się już przyjęło. Zawsze on rozwiązywał wszystkie problemy, on wybierał pary do wspólnego patrolu, to on, pod względem umiejętności oczywiście, przydzielał Zielonych i Czarnych do poszczególnych zajęć. Dlatego Kimberly, idąc w stronę jego pokoju, miała złe przeczucia. Już raz zebrała opieprz za Brewera, więc po co on ją wzywa jeszcze raz?
- To po mnie. - mruknęła Crawford ze złością, grzecznie pukając do drzwi z plakietką "Sam Jonson".
- Proszę! - usłyszała niemal od razu.
   Powoli weszła do pokoju Jonsona, delikatnie zamykając drzwi i bezgłośnie przeklinając pod nosem. Bała się, była wściekła, dumna i rozgoryczona za razem. Sam podniósł głowę znad łóżka, patrząc na Crawford. Ta delikatnie uniosła rękę w geście powitania i przeproszenia, wykrzywiając wargi w krzywy uśmiech. Brunet jednak nie zareagował.
- Brewer mówił, że mnie szukasz. - rzuciła w końcu dziewczyna, wracając do swojej normalnej pozy.
- Oh, tak. Fajnie, że ci powiedział. Chciałem, żebyś do mnie przyszła. - Jonson poklepał miejsce obok siebie na łóżku.
- Słuchaj - zaczęła Kimberly, powoli podchodząc do niego i siadając obok - ja tylko broniłam siebie, jasne? To on zaczął. No chyba nie mogłam stać bezczynnie! Więc jeżeli chcesz mi jeszcze coś powiedzieć na ten temat, to wiedz, że..
- Zupełnie nie o to chodzi! - przerwał jej chłopak.
   Popatrzyła na niego totalnie zdziwiona. Jak nie o to, to o co chodziło? Po co on ją tu chciał?
- To o co chodzi? - spytała, zakładając kosmyk włosów za ucho.
- O wojnę. Posłuchaj, Jack miał być jednym z wysłanych na wojnę, ale teraz sam nie wiem. On upiera się, że wszystko jest dobrze, że da sobie radę, a ja jednak nie wiem. - Sam dopiero zaczął się nakręcać. - Jeżeli mu się pogorszy będzie mógł skorzystać tylko z tego, co będzie w apteczce, a zapasy są raczej skromne. No i nie wiem, czy da radę przejść taki kawał świata. Przecież, gdy statek wyląduje to nie wiadomo, ile trzeba będzie iść, żeby uzupełnić zapasy wody czy jedzenia. Nikt jeszcze tego nie zbadał. A jak będzie trzeba uciekać przed Tytanami, włazić na drzewa, albo walczyć? Nie jestem przekonany, czy on aby na pewno się dobrze czuje, chociaż zapiera się, że nic mu nie jest, nic go nie boli i, że ze wszystkim sobie poradzi. Ale ja nie wiem. A ty? Jak myślisz, Kimberly?
   Dziewczyna słuchała w osłupieniu słów przyjaciela. Wyglądało to tak, jakby ma maksa martwił się o Brewera. Dlaczego mu tak zależało? Ach, tak. W końcu Jack był "jednym z najlepszych".. Cholera, jakie to wszystko było beznadziejne.
- Kto jeszcze zostanie wysłany na wojne? - spytała w końcu blondynka, unikając odpowiedzi na pytanie zadane przez Jonsona.
- Wiesz.. Michael, Britanny i.. ty. - szybko odwrócił głowę w drugą stronę, jakby bał się jej reakcji.
- Ja? - usłyszała ciche "mhm" w odpowiedzi. - O Boże, Sam! Dziękuję! - dosłownie rzuciła mu się na szyję, co było nie w jej stylu. Przynajmniej, nie w stosunku do bruneta. - Ale dlaczego ja? Przecież jestem Zieloną.
- Ale najbardziej niesamowitą Zieloną, jaką widziałem w życiu. Widziałem cię nieraz na treningach i byłaś rewelacyjna. Masz świetną technikę i.. Jesteś bardzo zwinna. - jego nagłe ożywienie, w ciągu sekundy, zmieniło się w powagę.
- Dziękuję, Sam.

Od autorki: Rozdział miał zostać dodany dopiero w grudniu, ale uznałam, że dodam go teraz :) Mam nadzieję, że Wam się podoba, bo to dopiero początek tej historii, która (mam nadzieję) nie zakończy się tak szybko. Data publikacji następnego rozdziału została podana na pasku bocznym, ale napiszę Wam jeszcze tu, że będzie to najprawdopodobniej 18 listopad. Myślę, że będę dodawała tak po rozdziale na miesiąc. To ten.. do listopana! ♥


~Julia Hutcherson