sobota, 20 grudnia 2014

Third chapter ~ Falsity for the good of humanity ~

"To jaki stopień osiągnęła już nienawiść twoja i Jacka?"

   - Postanowiliście jednak wrócić? - oczywiście Michael musiał to powiedzieć. - Aż dziwne, że nie pogryźliście się po drodze.
   Kimberly spiorunowała chłopaka wzrokiem, przeklinając się w duchu za to, że wróciła tu równocześnie z Brewer'em. To wyglądało co najmniej dziwnie biorąc pod uwagę ich wcześniejsze relacje. Ale trudno. Teraz musieli udawać. Musieli, jeśli ich plan miał wypalić.
   Szatyn chciał demonstracyjnie spleść swoje palce z jej palcami, jednak ona natychmiast odsunęła rękę.
- Dawaj, to ma wyglądać wiarygodnie. - szepnął przez zęby, patrząc na dziewczynę z ukosa. - Teraz albo nigdy.
   Uśmiechnęła się i pozwoliła, aby ich dłonie się złączyły. Michael popatrzył zdumiony na parę, jednak nic nie powiedział, tylko ruszył w stronę słodko śpiącej już Britanny. Jack i Kimberly usiedli na pobliskiej skale, z bronią w jednej ręce. Druga nadal pozostawała spleciona z dłonią płci przeciwnej.
   Siedzieli tak długo czekając, aż Dolley zaśnie. Czyli dopóty, dopóki brunet nie przestał się odwracać w ich stronę, a jego oddech wyrównał się.
   W końcu jednak puścili się. Nikt się nie odzywał. Jakiś świerszcz grał swoją melodię, pocierając nóżkami, gdzieś niedaleko szumiała rzeka i.. chwila. Czy to była hiena?! Nie, nie możliwe. Nie znajdowali się na pustyni, a w lesie, hiena nie miałaby tu czego szukać.
   Crawford zaczynała się robić coraz bardziej śpiąca, jej oczy wręcz same się zamykały, co chwila ziewała. Kilka razy wstawała, robiąc kilka kółek na około ich obozowiska, jednak to nic nie dawało. W końcu, zmęczona ciągłym siedzeniem i gapieniem się w Księżyc, zasnęła. Jej głowa delikatnie opadła na ramię Jacka, który tylko się na nią obejrzał, po czym wrócił do swojego patrolu.

~~*~~

   Około trzeciej nad ranem Michael i Britanny rozpoczęli swoją zmianę, pozwalając się wyspać pozostałej dwójce.
   Kimberly znalazła sobie duży, całkiem wygodny konar mniej więcej w połowie drzewa. Rozłożste gałęzie i multum liści zasłaniało jej sylwetkę od strony zachodniej, natomiast od wschodniej miała widok na wszystko, co działo się na dole. I całkiem niezły punkt do zaatakowania.
   Natomiast Jack ułożył się na ziemi, niedaleko od drzewa Crawford. Pod głowę podłożył sobie plecak i przykrył się kocem znalezionym w nim. Oprócz tego ubrał chyba ze trzy bluzy.
- Bre.. To znaczy Jackie. - zaświergotała Kimberly, zdając sobie sprawę z obecności Michael'a i Mason. - Podasz mi mój koc, to ten różowy?
   Szatyn spojrzał najpierw na nią, potem na Dolley'a i jeszcze raz na nią. Zrobiła wielkie oczy, szepcząc bezgłośnie "Słuchają nas".
- Jasne. - chłopak zwinął materiał w kłębek, rzucając go blondynce. - Proszę, słońce.
- Dziękuje, kochanie. - Uff! Do były chyba najtrudniejsze słowa, jakie przyszło wypowiedzieć Kimberly w życiu.
   Przykryła się kocem, w jednej ręce ścisnęła długi nóż, drugą podparła sobie głowę. Drzewo może nie było najwygodniejszym miejscem do spania, ale napewno świetnie nadawało się do obserwacji. I ataku. Kimberly nie potrzebowała jednak specjalnej zachęty; zasnęła w przeciągu minuty. Brewer'owi było trudniej, ale i jego w końcu zmożył sen.
   Britanny chodziła w kółko, podczas gdy Michael spokojnie siedział w miejscu. Chłopak oczami śledził każdy ruch szatynki, co jakiś czas wywracając nimi, gdy dziewczyna robiła salto. W zasadzie Dolley nie wiedział, po co robiła to wszystko, ale wolał to przemilczeć.
- Myślisz, że oni tak na serio? - spytała Mason, siadając w końcu na skale obok chłopaka.
- Na to wygląda. Może to, że się nienawidzą, to tylko taka wymówka, żebyśmy nie zadawali pytań? - wymyślił brunet.
- Albo całkiem na odwrót. W końcu nie lubili się nawet jak mieliśmy pięć lat.
- Ale wiesz, nienawiść może przerodzić się w miłość..
- ..i odwrotnie. - upierała się Britanny. - Nie dowiemy się, póki nie zapytamy.
   Michael tylko westchnął. Nie miał zamiaru dłużej prowadzić tej idiotycznej konwersacji, z której i tak nic nie wynikało. A Britanny była uparta, więc i tak i tak postawiłaby na swoim.
   Zapadła kompletna cisza. Jack i Kimberly spali jak zabici, a Britanny oraz Michael nie mieli specjalnie ochoty rozmawiać. Kto by miał o trzeciej nad ranem?
   Chłodne powietrze obijało się o policzki Britanny powodując, że dziewczynę raz po raz przechodziły dreszcze. Dziewczyna rozcierała ramiona i chuchała na dłonie, jednak niewiele to dało. Michael spoglądał na nią z ukosa czekając tylko, kiedy podejmie jakieś właściwe kroki.
- Rusz się po ten koc.. - mruknął zirytowany ciągłym wierceniem się brunetki.
- Co? - dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę. - Coś mówiłeś?
- Koc, Brit. Idź po koc. - powtórzył się.
- Aa.. tak. To.. zaraz.. wracam. - drobna postura Mason oddalała się w stronę obozowiska.
   Dolley westchnął pod nosem. Doskonale wiedział, o co chodziło. Jasne, mógłby przynieść Britanny ten koc. Ale tu chodził o to, aby to ona się ruszyła, nie on. Dla niej byłoby to znacznie łatwiejsze, dla niego - nie koniecznie.
   Brunetka nie należała do osób szczególnie leniwych, jednak jej natura.. no cóż, według niej, jeśli jest w obecności chłopaka to, to on ma jej usługiwać. Michael był jednak innego zdania.

~~*~~

- Trzech w piętnaście minut? - spytał zdumiony Michael po raz setny.
- Tak. Poszliśmy, a oni tak po prostu przychodzili. Kiedy już myśleliśmy, że wszystko skończone, pojawił się drugi, a potem trzeci. - tłumaczyła Kimberly, sięgając po butelkę wody.
   Michael kończył właśnie zszywać ranę na brzuchu Jacka. Tą samą, którą kilka dni temu zrobiła Crawford. Podczas walki z Tytanami szwy się rozeszły, rana otworzyła i zabrudziła. Teraz szatyn przeżywał prawdopodobnie najgorsze chwile w swoim życiu. Mimo całkiem sporej dawki morfiny zaaplikowanej mu przez Dolley'a, chłopak niewyobrażalnie cierpiał.
   Nawet Kimberly zrobiło się go żal.
   Mimo wszystko dalej stała w tym samym miejscu. Nie ruszała się z niego nawet na krok. Tylko co chwila zerkała bokiem na Brewer'a.
- Widziałaś, skąd przychodzą? - Michael przerwał ciszę.
   Kimberly zamyśliła się na krótką chwilę.
- Chyba z południa, ale nie jestem..
- Na pewno z południa. - przerwał jej Jack, po raz kolejny zaciskając zęby z bólu i normując swój oddech. - Gdyby szli z północy, zauważylibyście ich. Na wschodzie byliśmy my, a z zachodniej strony jest przecież urwisko. Chyba, że potrafią latać.
   Szatyn zacisnął ręce w pięści i uderzył nimi o ziemię. Crawford mogła przysiądz, że w miejscach, na które padły ręce Brewer'a, powstały teraz wgłębienia. Musi go bardzo boleć.., pomyślała Kimberly. I zaraz się za to skarciła. Nie mogła tak myśleć, ich uczucie było tylko na pokaz. Tak na prawdę czuła do niego przecież tylko wstręt i odrazę. Idiotko!, pomyślała, Boli go, ale co z tego? Tak musiało być i to nie twoja sprawa!
   Tylko, że myślała zupełnie inaczej.
   Około trzynastej (przynajmniej tak wskazywało słońce) Crawford i Britanny wybrały się na obchód okolicy. Teoretycznie z Kimberly powinien iść Jack, gdyż była to pora ich wspólnej warty, ale ze względu na ranę, szatyn w zasadzie w ogóle się nie ruszał. A blondynka wybrała Mason.
   Przyjaciółki przechadzały się razem po lesie; dłoń Kimberly cały czas była zaciśnięta wokół rękojeści długiego noża, natomiast Britanny szła zupełnie swobodnie, jakby spodziewając się, że w razie zagrożenia Crawford skoczy jej na ratunek. Blondynka ani o tym nie myślała. Cóż, najwyżej jej przyjaciółkę coś zje żywcem.
- To jaki stopień osiągnęła już nienawiść twoja i Jacka? - spytała nagle Mason, ni stąd, ni z owąt.
   Kimberly przez chwilę poczuła się zdezorientowana. Czy ona właśnie powiedziała "nienawiść"? Przecież udawali parę, Britanny nie wiedziała o tym kłamstwie. Jak mogła spytać o to teraz?
- Jak to, Brit? Przecież Jack to mój chłoopaak. - odparła w końcu blondynka, starając się, aby wyszło to jak najbardziej autentycznie,
   Przyjaciółka roześmiała się na cały głos.
- Co? - spytała Crawford, czując, że czerwienią jej się koniuszki uszu.
- Okey, kochana. - Britanny otarła łezkę, spełzającą jej po policzku. - Być może Michael w to uwierzył, ale ja na pewno nie. Na kilometr widzać, że łgasz. Poza tym, dziewiętnastu lat nienawiści nie da się, tak po prostu, zakończyć i zostać parą. Na to trzeba czasu, a wy się nawet nie lubiliście. Jak chcesz komuś wciskać tę bajeczkę, to śmiało. Ale na sto procent nie mnie, nie ma opcji.
- Okey, wygrałaś.. - Crawford usiadła na pobliskim kamieniu, kryjąc twarz w dłoniach.
   Britanny przysiadła się obok.
- Ej, po co to wszystko? - spytała, starając się ukryć śmiech, który jeszcze nie do końca zdążyła stłumić. - Po co ta cała gra, to całe kłamstwo?
- Chcieliśmy, żeby Michael rozdzielił nas na patrolu. - odparła wymijająco Kimberly.
- Póki co, i tak chodzisz na nie ze mną. A poza tym, to po tylu latach chyba da się przywyknąć do drugiej osoby? Poza tym zauważyłam, że w jego obecności się rumienisz. - brunetka szturchnęła przyjaciółkę w bok. - Hę, hę?
- Tylko, gdy jest bez koszulki.. - szepnęła Kimberly do siebie, jednak Mason usłyszła to.
- HA! - wrzasnęła, wstając i klasnęła w ręce. - Czyli jednak!
   Blondynka również wstała na równe nogi i obrzuciła Britanny spojrzeniem, które mogłoby zabić. Teraz chciałaby się znaleźć jak najdalej od niej, chociażby zapaść się pod ziemię, aby nie musieć słuchać tej durnowatej gadki przyjaciółki. I aby nie musiała się jej więcej tłumaczyć.
- Wybacz, Brit, ale nie będę o tym rozmawiać. Na pewno nie teraz. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do obozowiska, wejść na drzewo i..
- Padnij! - wrzasnęła Mason.
   Kimberly instynktownie wykonała jej polecenie, choć nie miała pojęcia, o co chodzi. Rzuciła się jak długa na ziemię, wyciągając rękę z nożem przed siebie. Jej oddech automatycznie stał się szybszy, a serce zaczęło walić jak szalone. Popatrzyła lekko w górę i zobaczyła tylko, jak Britanny posyła dwie strzały przed siebie.
   Minęło trochę czasu, może kilka minut, a może kwadrans, ale w końcu blondynka zdecydowała się wstać z ziemi. Na drżących nogach obróciła się w kierunku, w którym strzelała Britanny. Tytan. Mogła się tego spodziewać. Stała, jakby zamrożona z przerażenia, podczas, gdy Mason szła już w jego [Tytana] stronę. W końcu jednak potruchtała za nią.
- W sam środek! - ucieszyła się brunetka, dotykając koniuszkiem palca strzały, utkwionej w klatce piersiowej Tytana. Druga wbiła się w gardło. - Wystarczyłaby nawet tylko ta jedna w serce, ale co tam. Umyję je i będą jak nowe.
   Crawford nadal nie wydobyła z siebie ani pół dźwięku. Stała jak zaczarowana, patrząc na martwe ciało jednego z Tytanów i na Britanny, klęczącej obok. Dziewczynie nagle coś przyszło do głowy: Skoro dzisiaj spotkali już czterech Tytanów, to znaczy, że są gdzieś niedaleko. A skoro tak, to niedługo rozpęta się prawdziwe piekło. I nie wystarczą dwie strzały.

~~*~~

   Crawford obudziłe ciche jęki i pocieranie materiałem o piasek. Podniosła zdrętwiałą głowę z konaru drzewa, rozglądając się w około. Michael i Britanny spali jak zabici jakieś osiem metrów od niej. Jedyną rzeczą świadczącą o tym, że nadal żyją, były ich spokojne oddechy rozbrzmiewające echem w lesie i ciągłe wiercenie się Britanny.
   Odgłosy powtórzyły się i, zaniepokojona już, blondynka ponownie rozejrzała się badawczo po okolicy. W końcu jej wzrok skierował się na dół. Zobaczyła Brewera, kręcącego się we wszystkie strony, odrzucającego koc na boki i mamroczącego coś pod nosem.
- Tylko nie ona.. Nie.. Proszę! - tyle zdołała usłyszeć Kimberly, wytęrzając słuch.
   Majaczy w gorączce, pomyślała. Zwiesiła nogi z drzewa, wpatrując się w szatyna. Tymczasem on zaczął coś mówić jeszcze głośniej i szybciej, niż wcześniej. Gdy chmury na chwilę odsłoniły Księżyc, dziewczyna zobaczyła na jego czole kropelki potu.
   Szybko, lecz z dyskrecją, zeskoczyła z drzewa, cicho podchodząc do niego i klękając obok. Starała się usłyszeć co mówi, lecz on nadal bardzo się wiercił, przez co jej słyszenie było ograniczone. Słyszała pojedyńcze słowa jak: "Nie ona", "Proszę" i "Nienawidzę cię". Nagle, blondynka się wzdrygnęła, gdyż Jack krzyknął:
- Zabij mnie!
   Lecz nawet ten niespodziewany okrzyk, nie był w stanie wybudzić Britanny i Michaela ze snu. Crawford chwyciła jego ręce w żalaznym uścisku, na co ten zaczął się jeszcze bardziej szarpać. Kopał, wyrywał się, próbował gryźć. Nic mu nie wychodziło.
- Zabij mnie! - krzyknął znów.
- Przestań. - rzekła gładko Kimberly, układając lewe ramię na jego torsie, aby mocniej go przytrzymać. Tym samym przybliżyła się do niego.
- Zostaw mnie albo zabij!
- Przestań. - rozkazała spokojnie po raz drugi.
   Spokój był jedynym rozwiązaniem w tym wypadku. Tym razem usiadła na nim okrakiem, uniemożliwiając mu wierzganie nogami.
- Błagam, zabij mnie! - z jego gardła wydobył się kolejny dziki ryk, jakby walczył o przetrwanie.
- Przestań. - położyła jego ręce na ziemi, jeszcze bardziej pochylając się, żeby móc łatwiej go trzymać. - Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
- Nie, nie, nie!
- Będzie dobrze.
   I nagle, szybko i gwałtownie, przycisnęła swoje usta do jego warg. Przestał się wyrywać, jego mięśnie się rozluźniły. Wplotła palce jednej ręki w jego wilgotne włosy, drugą cały czas trzymała na jego dłoni. I tak samo nagle odsunęła się, schodząc z niego.
- Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
   Potem odwróciła się, odchodząc do swojego drzewa. Gdy na nie wchodziła, usłyszała jeszcze jedno zdanie padające z ust Brewera, po czym szatyn zasnął spokojnym snem:
- Kocham cię..
   Blondynka odwróciła głowę w jego stronę.
- Ja ciebie też, Jack.

Od autorki: No, to taki mały zwrot akcji. A może nie..? Ciekawa jestem tylko, czy Wam się w ogóle podoba to opowiadanie. Bo komentuje jeden jedyny Truskawkowy Ninja za co jestem Ci po stokroć wdzięczna, skarbie.♥
Kolejny? W styczniu. Którego? Nie mam pojęcia. Prawdopodobna data publikacji rozdziału czwartego ukaże się na pasku bocznym, pod Schedule. Więc zaglądajcie.
Chciałbym Wam życzyć Wesołych, spokojnych Świąt spędzonych w gronie r