sobota, 20 grudnia 2014

Third chapter ~ Falsity for the good of humanity ~

"To jaki stopień osiągnęła już nienawiść twoja i Jacka?"

   - Postanowiliście jednak wrócić? - oczywiście Michael musiał to powiedzieć. - Aż dziwne, że nie pogryźliście się po drodze.
   Kimberly spiorunowała chłopaka wzrokiem, przeklinając się w duchu za to, że wróciła tu równocześnie z Brewer'em. To wyglądało co najmniej dziwnie biorąc pod uwagę ich wcześniejsze relacje. Ale trudno. Teraz musieli udawać. Musieli, jeśli ich plan miał wypalić.
   Szatyn chciał demonstracyjnie spleść swoje palce z jej palcami, jednak ona natychmiast odsunęła rękę.
- Dawaj, to ma wyglądać wiarygodnie. - szepnął przez zęby, patrząc na dziewczynę z ukosa. - Teraz albo nigdy.
   Uśmiechnęła się i pozwoliła, aby ich dłonie się złączyły. Michael popatrzył zdumiony na parę, jednak nic nie powiedział, tylko ruszył w stronę słodko śpiącej już Britanny. Jack i Kimberly usiedli na pobliskiej skale, z bronią w jednej ręce. Druga nadal pozostawała spleciona z dłonią płci przeciwnej.
   Siedzieli tak długo czekając, aż Dolley zaśnie. Czyli dopóty, dopóki brunet nie przestał się odwracać w ich stronę, a jego oddech wyrównał się.
   W końcu jednak puścili się. Nikt się nie odzywał. Jakiś świerszcz grał swoją melodię, pocierając nóżkami, gdzieś niedaleko szumiała rzeka i.. chwila. Czy to była hiena?! Nie, nie możliwe. Nie znajdowali się na pustyni, a w lesie, hiena nie miałaby tu czego szukać.
   Crawford zaczynała się robić coraz bardziej śpiąca, jej oczy wręcz same się zamykały, co chwila ziewała. Kilka razy wstawała, robiąc kilka kółek na około ich obozowiska, jednak to nic nie dawało. W końcu, zmęczona ciągłym siedzeniem i gapieniem się w Księżyc, zasnęła. Jej głowa delikatnie opadła na ramię Jacka, który tylko się na nią obejrzał, po czym wrócił do swojego patrolu.

~~*~~

   Około trzeciej nad ranem Michael i Britanny rozpoczęli swoją zmianę, pozwalając się wyspać pozostałej dwójce.
   Kimberly znalazła sobie duży, całkiem wygodny konar mniej więcej w połowie drzewa. Rozłożste gałęzie i multum liści zasłaniało jej sylwetkę od strony zachodniej, natomiast od wschodniej miała widok na wszystko, co działo się na dole. I całkiem niezły punkt do zaatakowania.
   Natomiast Jack ułożył się na ziemi, niedaleko od drzewa Crawford. Pod głowę podłożył sobie plecak i przykrył się kocem znalezionym w nim. Oprócz tego ubrał chyba ze trzy bluzy.
- Bre.. To znaczy Jackie. - zaświergotała Kimberly, zdając sobie sprawę z obecności Michael'a i Mason. - Podasz mi mój koc, to ten różowy?
   Szatyn spojrzał najpierw na nią, potem na Dolley'a i jeszcze raz na nią. Zrobiła wielkie oczy, szepcząc bezgłośnie "Słuchają nas".
- Jasne. - chłopak zwinął materiał w kłębek, rzucając go blondynce. - Proszę, słońce.
- Dziękuje, kochanie. - Uff! Do były chyba najtrudniejsze słowa, jakie przyszło wypowiedzieć Kimberly w życiu.
   Przykryła się kocem, w jednej ręce ścisnęła długi nóż, drugą podparła sobie głowę. Drzewo może nie było najwygodniejszym miejscem do spania, ale napewno świetnie nadawało się do obserwacji. I ataku. Kimberly nie potrzebowała jednak specjalnej zachęty; zasnęła w przeciągu minuty. Brewer'owi było trudniej, ale i jego w końcu zmożył sen.
   Britanny chodziła w kółko, podczas gdy Michael spokojnie siedział w miejscu. Chłopak oczami śledził każdy ruch szatynki, co jakiś czas wywracając nimi, gdy dziewczyna robiła salto. W zasadzie Dolley nie wiedział, po co robiła to wszystko, ale wolał to przemilczeć.
- Myślisz, że oni tak na serio? - spytała Mason, siadając w końcu na skale obok chłopaka.
- Na to wygląda. Może to, że się nienawidzą, to tylko taka wymówka, żebyśmy nie zadawali pytań? - wymyślił brunet.
- Albo całkiem na odwrót. W końcu nie lubili się nawet jak mieliśmy pięć lat.
- Ale wiesz, nienawiść może przerodzić się w miłość..
- ..i odwrotnie. - upierała się Britanny. - Nie dowiemy się, póki nie zapytamy.
   Michael tylko westchnął. Nie miał zamiaru dłużej prowadzić tej idiotycznej konwersacji, z której i tak nic nie wynikało. A Britanny była uparta, więc i tak i tak postawiłaby na swoim.
   Zapadła kompletna cisza. Jack i Kimberly spali jak zabici, a Britanny oraz Michael nie mieli specjalnie ochoty rozmawiać. Kto by miał o trzeciej nad ranem?
   Chłodne powietrze obijało się o policzki Britanny powodując, że dziewczynę raz po raz przechodziły dreszcze. Dziewczyna rozcierała ramiona i chuchała na dłonie, jednak niewiele to dało. Michael spoglądał na nią z ukosa czekając tylko, kiedy podejmie jakieś właściwe kroki.
- Rusz się po ten koc.. - mruknął zirytowany ciągłym wierceniem się brunetki.
- Co? - dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę. - Coś mówiłeś?
- Koc, Brit. Idź po koc. - powtórzył się.
- Aa.. tak. To.. zaraz.. wracam. - drobna postura Mason oddalała się w stronę obozowiska.
   Dolley westchnął pod nosem. Doskonale wiedział, o co chodziło. Jasne, mógłby przynieść Britanny ten koc. Ale tu chodził o to, aby to ona się ruszyła, nie on. Dla niej byłoby to znacznie łatwiejsze, dla niego - nie koniecznie.
   Brunetka nie należała do osób szczególnie leniwych, jednak jej natura.. no cóż, według niej, jeśli jest w obecności chłopaka to, to on ma jej usługiwać. Michael był jednak innego zdania.

~~*~~

- Trzech w piętnaście minut? - spytał zdumiony Michael po raz setny.
- Tak. Poszliśmy, a oni tak po prostu przychodzili. Kiedy już myśleliśmy, że wszystko skończone, pojawił się drugi, a potem trzeci. - tłumaczyła Kimberly, sięgając po butelkę wody.
   Michael kończył właśnie zszywać ranę na brzuchu Jacka. Tą samą, którą kilka dni temu zrobiła Crawford. Podczas walki z Tytanami szwy się rozeszły, rana otworzyła i zabrudziła. Teraz szatyn przeżywał prawdopodobnie najgorsze chwile w swoim życiu. Mimo całkiem sporej dawki morfiny zaaplikowanej mu przez Dolley'a, chłopak niewyobrażalnie cierpiał.
   Nawet Kimberly zrobiło się go żal.
   Mimo wszystko dalej stała w tym samym miejscu. Nie ruszała się z niego nawet na krok. Tylko co chwila zerkała bokiem na Brewer'a.
- Widziałaś, skąd przychodzą? - Michael przerwał ciszę.
   Kimberly zamyśliła się na krótką chwilę.
- Chyba z południa, ale nie jestem..
- Na pewno z południa. - przerwał jej Jack, po raz kolejny zaciskając zęby z bólu i normując swój oddech. - Gdyby szli z północy, zauważylibyście ich. Na wschodzie byliśmy my, a z zachodniej strony jest przecież urwisko. Chyba, że potrafią latać.
   Szatyn zacisnął ręce w pięści i uderzył nimi o ziemię. Crawford mogła przysiądz, że w miejscach, na które padły ręce Brewer'a, powstały teraz wgłębienia. Musi go bardzo boleć.., pomyślała Kimberly. I zaraz się za to skarciła. Nie mogła tak myśleć, ich uczucie było tylko na pokaz. Tak na prawdę czuła do niego przecież tylko wstręt i odrazę. Idiotko!, pomyślała, Boli go, ale co z tego? Tak musiało być i to nie twoja sprawa!
   Tylko, że myślała zupełnie inaczej.
   Około trzynastej (przynajmniej tak wskazywało słońce) Crawford i Britanny wybrały się na obchód okolicy. Teoretycznie z Kimberly powinien iść Jack, gdyż była to pora ich wspólnej warty, ale ze względu na ranę, szatyn w zasadzie w ogóle się nie ruszał. A blondynka wybrała Mason.
   Przyjaciółki przechadzały się razem po lesie; dłoń Kimberly cały czas była zaciśnięta wokół rękojeści długiego noża, natomiast Britanny szła zupełnie swobodnie, jakby spodziewając się, że w razie zagrożenia Crawford skoczy jej na ratunek. Blondynka ani o tym nie myślała. Cóż, najwyżej jej przyjaciółkę coś zje żywcem.
- To jaki stopień osiągnęła już nienawiść twoja i Jacka? - spytała nagle Mason, ni stąd, ni z owąt.
   Kimberly przez chwilę poczuła się zdezorientowana. Czy ona właśnie powiedziała "nienawiść"? Przecież udawali parę, Britanny nie wiedziała o tym kłamstwie. Jak mogła spytać o to teraz?
- Jak to, Brit? Przecież Jack to mój chłoopaak. - odparła w końcu blondynka, starając się, aby wyszło to jak najbardziej autentycznie,
   Przyjaciółka roześmiała się na cały głos.
- Co? - spytała Crawford, czując, że czerwienią jej się koniuszki uszu.
- Okey, kochana. - Britanny otarła łezkę, spełzającą jej po policzku. - Być może Michael w to uwierzył, ale ja na pewno nie. Na kilometr widzać, że łgasz. Poza tym, dziewiętnastu lat nienawiści nie da się, tak po prostu, zakończyć i zostać parą. Na to trzeba czasu, a wy się nawet nie lubiliście. Jak chcesz komuś wciskać tę bajeczkę, to śmiało. Ale na sto procent nie mnie, nie ma opcji.
- Okey, wygrałaś.. - Crawford usiadła na pobliskim kamieniu, kryjąc twarz w dłoniach.
   Britanny przysiadła się obok.
- Ej, po co to wszystko? - spytała, starając się ukryć śmiech, który jeszcze nie do końca zdążyła stłumić. - Po co ta cała gra, to całe kłamstwo?
- Chcieliśmy, żeby Michael rozdzielił nas na patrolu. - odparła wymijająco Kimberly.
- Póki co, i tak chodzisz na nie ze mną. A poza tym, to po tylu latach chyba da się przywyknąć do drugiej osoby? Poza tym zauważyłam, że w jego obecności się rumienisz. - brunetka szturchnęła przyjaciółkę w bok. - Hę, hę?
- Tylko, gdy jest bez koszulki.. - szepnęła Kimberly do siebie, jednak Mason usłyszła to.
- HA! - wrzasnęła, wstając i klasnęła w ręce. - Czyli jednak!
   Blondynka również wstała na równe nogi i obrzuciła Britanny spojrzeniem, które mogłoby zabić. Teraz chciałaby się znaleźć jak najdalej od niej, chociażby zapaść się pod ziemię, aby nie musieć słuchać tej durnowatej gadki przyjaciółki. I aby nie musiała się jej więcej tłumaczyć.
- Wybacz, Brit, ale nie będę o tym rozmawiać. Na pewno nie teraz. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do obozowiska, wejść na drzewo i..
- Padnij! - wrzasnęła Mason.
   Kimberly instynktownie wykonała jej polecenie, choć nie miała pojęcia, o co chodzi. Rzuciła się jak długa na ziemię, wyciągając rękę z nożem przed siebie. Jej oddech automatycznie stał się szybszy, a serce zaczęło walić jak szalone. Popatrzyła lekko w górę i zobaczyła tylko, jak Britanny posyła dwie strzały przed siebie.
   Minęło trochę czasu, może kilka minut, a może kwadrans, ale w końcu blondynka zdecydowała się wstać z ziemi. Na drżących nogach obróciła się w kierunku, w którym strzelała Britanny. Tytan. Mogła się tego spodziewać. Stała, jakby zamrożona z przerażenia, podczas, gdy Mason szła już w jego [Tytana] stronę. W końcu jednak potruchtała za nią.
- W sam środek! - ucieszyła się brunetka, dotykając koniuszkiem palca strzały, utkwionej w klatce piersiowej Tytana. Druga wbiła się w gardło. - Wystarczyłaby nawet tylko ta jedna w serce, ale co tam. Umyję je i będą jak nowe.
   Crawford nadal nie wydobyła z siebie ani pół dźwięku. Stała jak zaczarowana, patrząc na martwe ciało jednego z Tytanów i na Britanny, klęczącej obok. Dziewczynie nagle coś przyszło do głowy: Skoro dzisiaj spotkali już czterech Tytanów, to znaczy, że są gdzieś niedaleko. A skoro tak, to niedługo rozpęta się prawdziwe piekło. I nie wystarczą dwie strzały.

~~*~~

   Crawford obudziłe ciche jęki i pocieranie materiałem o piasek. Podniosła zdrętwiałą głowę z konaru drzewa, rozglądając się w około. Michael i Britanny spali jak zabici jakieś osiem metrów od niej. Jedyną rzeczą świadczącą o tym, że nadal żyją, były ich spokojne oddechy rozbrzmiewające echem w lesie i ciągłe wiercenie się Britanny.
   Odgłosy powtórzyły się i, zaniepokojona już, blondynka ponownie rozejrzała się badawczo po okolicy. W końcu jej wzrok skierował się na dół. Zobaczyła Brewera, kręcącego się we wszystkie strony, odrzucającego koc na boki i mamroczącego coś pod nosem.
- Tylko nie ona.. Nie.. Proszę! - tyle zdołała usłyszeć Kimberly, wytęrzając słuch.
   Majaczy w gorączce, pomyślała. Zwiesiła nogi z drzewa, wpatrując się w szatyna. Tymczasem on zaczął coś mówić jeszcze głośniej i szybciej, niż wcześniej. Gdy chmury na chwilę odsłoniły Księżyc, dziewczyna zobaczyła na jego czole kropelki potu.
   Szybko, lecz z dyskrecją, zeskoczyła z drzewa, cicho podchodząc do niego i klękając obok. Starała się usłyszeć co mówi, lecz on nadal bardzo się wiercił, przez co jej słyszenie było ograniczone. Słyszała pojedyńcze słowa jak: "Nie ona", "Proszę" i "Nienawidzę cię". Nagle, blondynka się wzdrygnęła, gdyż Jack krzyknął:
- Zabij mnie!
   Lecz nawet ten niespodziewany okrzyk, nie był w stanie wybudzić Britanny i Michaela ze snu. Crawford chwyciła jego ręce w żalaznym uścisku, na co ten zaczął się jeszcze bardziej szarpać. Kopał, wyrywał się, próbował gryźć. Nic mu nie wychodziło.
- Zabij mnie! - krzyknął znów.
- Przestań. - rzekła gładko Kimberly, układając lewe ramię na jego torsie, aby mocniej go przytrzymać. Tym samym przybliżyła się do niego.
- Zostaw mnie albo zabij!
- Przestań. - rozkazała spokojnie po raz drugi.
   Spokój był jedynym rozwiązaniem w tym wypadku. Tym razem usiadła na nim okrakiem, uniemożliwiając mu wierzganie nogami.
- Błagam, zabij mnie! - z jego gardła wydobył się kolejny dziki ryk, jakby walczył o przetrwanie.
- Przestań. - położyła jego ręce na ziemi, jeszcze bardziej pochylając się, żeby móc łatwiej go trzymać. - Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
- Nie, nie, nie!
- Będzie dobrze.
   I nagle, szybko i gwałtownie, przycisnęła swoje usta do jego warg. Przestał się wyrywać, jego mięśnie się rozluźniły. Wplotła palce jednej ręki w jego wilgotne włosy, drugą cały czas trzymała na jego dłoni. I tak samo nagle odsunęła się, schodząc z niego.
- Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.
   Potem odwróciła się, odchodząc do swojego drzewa. Gdy na nie wchodziła, usłyszała jeszcze jedno zdanie padające z ust Brewera, po czym szatyn zasnął spokojnym snem:
- Kocham cię..
   Blondynka odwróciła głowę w jego stronę.
- Ja ciebie też, Jack.

Od autorki: No, to taki mały zwrot akcji. A może nie..? Ciekawa jestem tylko, czy Wam się w ogóle podoba to opowiadanie. Bo komentuje jeden jedyny Truskawkowy Ninja za co jestem Ci po stokroć wdzięczna, skarbie.♥
Kolejny? W styczniu. Którego? Nie mam pojęcia. Prawdopodobna data publikacji rozdziału czwartego ukaże się na pasku bocznym, pod Schedule. Więc zaglądajcie.
Chciałbym Wam życzyć Wesołych, spokojnych Świąt spędzonych w gronie r

wtorek, 11 listopada 2014

Second chapter ~ Memories of Green and Black ~

"Jest coś jeszcze o czym nie wiem, a co wymaga rozpowiedzenia?"

   Łuk. Strzały. Kołczan. Noże - krótkie i długie - oraz miecze. Szpady i sztylety. Sam spakował również dwa niewielkie pistolety "jakby co".
- Może będzie potrzeba ich użyć. - powiedział wtedy.
   Jednak każdy wiedział, że nie będzie takiej potrzeby. Jonson był jedyną osobą w całej Bazie, która posługiwała się bronią palną, i nikt inny tego nie umiał. A przecież on się nigdzie nie ruszał. Zostawał w Bazie z resztą Czarnych i Zielonych, mógł tylko myślami być z tymi na wojnie.
   I nadal nie był przekonany co do Jacka. Zdaniem bruneta stan Brewera był dobry, ale nie świetny. A skoro nie był świetny to nie było żadnej gwarancji, że sobie poradzi, albo, że coś mu się nie stanie. Ale szatyn się uparł. Od kiedy dowiedział się o wojnie i o tym, że miał w niej uczestniczyć, nie dawał Jonson'owi żyć. Łaził za nim całymi dniami udowadniając, że dobrze się czuje. Wrócił nawet na zajęcia z samoobrony i zręczności, aby udowodnić, że nic a nic mu nie jest.
   W końcu Sam uległ. Nie było innej możliwości, jak tylko puścić szatyna na tę wojnę. Brewer był zadowolony z osiągniętego efektu, a Kimberly była wręcz czerwona ze złości. Wizja spędzenia Bóg wie ilu dni z Jack'iem w lasie nie specjalnie jej się podobała. A jeśli znajdą Tytanów i będą musieli walczyć, to nie miała ochoty wysłuchiwać jego wiecznego gderania o tym, jak powinna się bronić i jak atakować. Ona sama doskonale się na tym znała, na litość boską!

~~*~~

   Crawford grzebała widelcem w talerzu. Rozrzucone leżały liście sałaty, kukurydza i marchewka - kiedyś, to była sałatka. Dziewczyna nie była głodna, ale wiedziała, że musi jeść. Cokolwiek. Chociażby to maleńkie ziarenko kukurydzy. Połknęła je i odchyliła się na krześle z satysfakcją. Od kilku dni non-stop skręcało ją w żołądku. Od razu wiedziała, że to stres. Nie mogła jeść, spać, darowała sobie niektóre zajęcia.
- Hej! Czemu nie jesz? - podniosła głowę znad stołu i zobaczyła Britanny.
   Szatynka usiadła na przeciwko Kimberly i z ochotą zaczęła jeść swoją porcję. Blondynka przyglądała jej się z nie małym zdziwieniem, aż wreszcie odważyła się spytać:
- Ty się nie denerwujesz? - zdziwione spojrzenie Mason. - Znaczy tą całą wyprawą na wojnę?
- A, tak. Nie, staram się o tym nie myśleć i całkiem nieźle mi to wychodzi. Wiesz, kiedy nie zapełniasz sobie umysłu niepotrzebnymi myślami, jest ci znacznie łatwiej żyć. Nie myślisz o tym wszystkim całymi dniami i spokojnie przesypiasz noce.
- W takim razie ja się do tego nie nadaje.. - mruknęła Kimberly, bawiąc się kawą w plastikowym kubku. - Drugą noc nie zmrużyłam oka, a wcześniej spałam drzemkami po 15 minut, przez jakieś dwie godziny, ogólnie licząc.
   Britanny przełknęła kolejny kawałek mięsa i popatrzyła na bok. Blondynka odwróciła wzrok chwilę po niej. Kilka stolików dalej siedział, we własnej osobie, Jack, wesoło gawędząc z Sam'em i kilkoma innymi chłopakami.
- On najwyraźniej też się nie stresuje. - zauważyła Mason.
- Wręcz przeciwnie. - Kimberly pokręciła głową przecząco. - On tak maskuje strach, gadając z innymi. Tak na prawdę boi się masakrycznie.
- Skąd to wiesz?
- Spotkałam go parę dni temu, gdy w nocy chodziłam po Bazie, bo nie mogłam zasnąć.
- Hm, tajemnicze nocne schadzki? - Britanny uniosła lewą brew do góry. - Jest coś jeszcze o czym nie wiem, a co wymaga rozpowiedzenia?
   Crawford wcisnęła sobie, niemalże siłą, widelec pełen ziemniaków do buzi. Przez chwilę myślała, czy by nie wylać na Britanny kawy. Tak całkiem przypadkiem. Ale potem doszła do wniosku, że bardzo zależy jej na tej kawie.
- Brit. - zaczęła, patrząc znacząco na przyjaciółkę. - Wiesz przecież, że cię kocham. Nie? Jesteś moją przyjaciółką i te sprawy.. Ale mogłabyś raz powiedzieć coś sensownego! - Mason aż podskoczyła na ławce ze strachu. - Ja i Brewer się nienawidzimy, od zawsze. I ty to wiesz. Wszyscy to wiedzą. Więc po jakie licho pleciesz takie bzdury?
- No wiesz, to by było fajne. Gdybyś ty i on..
- Halo, tu Ziemia! - blondynka klasnęła w dłonie, zmuszając Britanny do otrząśnięcia się z jej dziwnych fantazji.
- Wybacz..

~~*~~

   2.43 nad ranem. Każdy normalny człowiek o tej porze śpi. Ale nie ona. Ona nie umiała, nie mogła, nie potrafiła, nie chciała. Zaśnięcie tej nocy było dla niej absolutnie niemożliwe. Nie ważne, jak bardzo się starała, Kimberly Crawford utrzymywała otwarte powieki całą noc.
   Na ramiona zarzuciła bawełniany sweter, a na nogi wsunęła baletki, które obecnie służyły za kapcie nocne. Delikatnie otworzyła drzwi, sprawdzając, czy nikt jej nie zobaczy, po czym na palcach wyszła ze swojego pokoju. Zamknęła drzwi na klucz, chowając go do kieszeni swetra.
   Przechodziła przez wszystkie możliwe korytarze, spacerując po schodach na trzecie piętro i z powrotem. W końcu doszła (po raz setny) na drugie piętro i skierowała się korytarzem w stronę balkonu. Zawiał chłodny wietrzyk, ciekawe tylko skąd. Kimberly zdmuchnęła z prawego oka kosmyk włosów, które wysunęły się z jej warkocza. Doszła po salonu, przez który wychodziło się na balkon, i zobaczyła jego siedzącego na schodkach.
   Michael.
   Po cichu podeszła i usiadła obok chłopaka.
- Ty też? - naciągnęła rękawy na zimne nadgarstki. - Nie możesz spać?
- Mniej więcej. - westchnął chłopak. - Chyba zaczynam się stresować tą wyprawą na wojnę. W końcu jestem najstarszy z naszej czwórki.
   Blondynka podciągnęła nogi pod szyje, kładąc na nich brodę i patrząc bokiem na Dooley'a.
- A Britanny i.. Brewer? - to drugie nazwisko wypowiedziała z wielkim trudem, jakby w gardle utkwiła jej gigantyczna gula. - Jesteście w tym samym wieku.
- Niby tak, ale oni są z października i lipca. A ja z marca. Więc teoretycznie jestem najstarszy. - Crawford zaśmiała się pod nosem, jednak brunet to zauważył. Obrócił głowę w jej stronę, patrząc zdziwionymi oczami. - O co chodzi?
   Dziewczyna ponownie się zaśmiała, tym razem głośniej, podnosząc głowę z kolan.
- O nic. Jesteś po prostu zabawny.
- To miał być komplement?
- Jesteś uroczy, ja nie prawie komplementów. Tylko rzucam obelgi.
- W takim razie to miało mnie zranić?
- Być może. - uśmiechnęła się.
   Doskonale wiedzieli, że ze sobą flirtują, ale wcale im to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Przychodziło om to z niebywałą łatwością.
- Ale na serio, jesteś uroczy. - oparła głowę o jego ramie. - Mówię prawdę, przysięgam.

~~*~~

- To było wtedy, kiedy wpadłaś w błoto, czy wtedy, kiedy spadłaś z drzewa?
- To było wtedy, kiedy prawie wydłubałeś Mitcheal'owi oko nożem.
   Mitchael, Sam i Britanny patrzyli się na kłócącą się parę z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi buziami. Co jak co, Kimberly i Jack codziennie się kłócili (po parę razy), ale nigdy nie wracali do przeszłości. Zawsze wymieniali złośliwe uwagi na temat wyglądu drugiej osoby, czegoś co zrobili w ciągu dnia, albo na patrolu. W końcu pełnili go razem. Ale nigdy nie poruszali tematów dzieciństwa.
   Dla prawie wszystkich mieszkańców Bazy był to bardzo ciężki okres. Dorastali bez rodziców, rodziny, nie bawili się, tylko od małego ciężko pracowali, aby kiedyś bronić Ziemi. Właściwie, to tego dzieciństwa nie mieli.
   A teraz Crawford i jej wróg wrócili do chwil, gdy mieli dziewięć i dziesięć lat. I właściwie nie wiadomo było kto zaczął. Ktoś na pewno, więc trzeba było to ciągnąć. Byleby tylko nie dać tej drugiej osobie wygrać.
- Ej, ej, ej, ej, ej! - krzyknęła Britanny, wbiegając między Brewera a Crawford. - Tylko bez rękoczynów! Na to będziecie mieć jeszcze sporo czasu. I okazji.
   Kimberly i szatyn rzucili sobie jeszcze jedno nienawistne spojrzenie, po czym stanęli po dwóch stronach Michaela. Britanny ustawiła się obok Crawford i za chwilę przed nimi pojawił się Sam.
- Przyjaciele - zaczął uroczystym tonem. Zbyt uroczystym. - wyruszacie na wojnę, z której powinniście wrócić żywi. Głęboko wierzę, że wrócicie żywi. Tytani jeszcze nie wiedzą, że wypowiadacie im wojnę, ale gdy się na nich natkniecie, powinni się domyślić. Z naszych obliczeń wynika, że Tytani poruszają się grupami trzy-czteroosobowymi. Mogą być wszędzie. Miejcie oczy dookoła głowy i.. powodzenia.
   A potem, co nie leżało w jego zwyczaju, przytulił każdego z osobna, jeszcze raz życząc im powodzenia. Przyda się. Nie wiadomo, ile to wszystko potrwa, jak trudne będzie, ile krwi będzie musiało popłynąć. Ale jedno było pewne - dadzą radę. Muszą. Są nadzieją ludzi na lepsze jutro, kształtują przyszłość. Jeśli nie oni, to kto to zrobi? Zostali Wybrani, dostąpili tego wielkiego zaszczytu, możliwości zginięcia za swoich przyjaciół i wrogów, pokazania, kto tu tak na prawdę rządzi. Dadzą radę.
   Sam pokazał gestem, aby za nim poszli. Wiadomo było, że to prędzej czy później się stanie. Kiedyś musieli wyruszyć. Strach zjadał ich w całości, nie oszczędzając nikogo. Jack gwałtownie pobladł, przez co jego kolor skóry zmienił się diametralnie z zdrowej opalenizny w białą kartkę papieru. Kimberly była właściwie przezroczysta, a Britanny zakręciło się w głowie. Jedynie Michael utrzymywał zdrowe zmysły i nie łapał paranoi. Chociaż jeszcze w nocy mówił, że zaczyna się przejmować tą całą wojną, to teraz w ogóle tego nie okazywał. Świetnie się maskował.
   Jonson też się bał. Bał się o swoich przyjaciół, o resztę Świata, o Bazę, o siebie. On tym wszystkim sterował, nie przewidywał niepowodzeń. Przynajmniej jakichś większych. Pokładał wielkie nadzieje w tej trójce i głęboko wierzył, że im się to wszystko uda. A wtedy już nie będzie strachu. Nikt nie będzie musiał ciężko trenować przez całe życie, aby potem zabijać. Wszystko będzie jak dawniej.

~~*~~

   Statek uniósł się najpierw na metr ponad ziemię, a potem na dwa. Zaświeciły światła, kolorowy panel pełen przeróżnych przycisków zamigotał lekko i wszystkie drzwi i okna się zablokowały. Mała, latająca skrzynka - bo właściwie tylko tak można było to nazwać - unosiła się lekko nad ziemią, wydając charakterystyczny dla siebie szczęk i stukot.
- Gotowi? - spytał Sam.
   W zasadzie nie oczekiwał odpowiedzi, mimo to pozostała czwórka skinęła delikatnie głową. W każdej innej sytuacji, Kimberly zwariowałaby siedząc z Jack'iem tak blisko w jednym pomieszczeniu, jednak teraz było jej już wszystko jedno. Nie myślała o tym, strach zjadał ją od środka.
   W jednej czwartej była odpowiedzialna za losy Świata.
   Musiała go znosić, przynajmniej na razie. Potem znajdzie sobie jakieś wygodne miejsce do snu daleko od niego, a na zwiady będzie chodziła sama. Albo z Michael'em. Ta wizja jej się podobała. Choć również przerażało ją to, że w ogóle będzie w czymś takim uczestniczyć. W Bazie jest przecież jeszcze z osiemdziesiąt innych osób - niektórych znacznie lepszych od niej - a to ją wybrali. Ukartowane? Nie, nie możliwe..
   Statek ruszył, Jonson kazał wszystkim zapiąć pasy. Britanny obserwowała chmury, które mijali, i to zdawało się ją nieco uspokajać. Kimberly bawiła się swoją bransoletką, a Jack siedział nieruchomo, co jakiś czas zerkając tylko na Sam'a. Michael tupał nerwowo nogą, denerwując tym całą resztę.
- Michael.. - upomniała go cicho blondynka.
- Sorry. - odparł chłopak, zaprzestając tupania. - Już nie będę.
   Ale to, co powiedział, nie na długo się zdało, gdyż po kilku minutach ponowił czynność. Trójka jego towarzyszy postanowiła to jednak przemilczeć, by nie pogarszać i tak bardzo napiętej atmosfery. Takową w środku statku dało się już bowiem kroić nożem.
   Kimberly podeszła powoli do okna, wyglądając przez nie. Las. Tylko las, nic więcej. Jakiś strumyczek, parę głazów i urwisko nieco dalej. Gdyby chciała skądś zepchnąć Brewer'a. Po za tym same wysokie drzewa. Blondynka z przerażeniem odwróciła się, gdy statek zaczął zwalniać. Lądowali. Czyli to był już koniec. Teraz musieli działać na własną rękę, na własną rękę ratować Ziemię.
   Obok niej jak na zawołanie pojawiła się reszta. Jack stanął obok Crawford, a Michael zaraz za nimi. Britanny, aby lepiej widzieć, wskoczyła Dolley'owi na plecy. Wszyscy wyglądali przez malutki kwadracik w ścianie, który pokazywał coraz mniej.
   W końcu ich widzenie zminimalizowało się do widoku ostrokrzewu. Wylądowali. Byli na miejscu i już nie mogli uciec.
- Damy radę. - Michael położył jej rękę na barku. Drugą przytrzymywał Britanny, aby nie spadła z jego pleców. - Tylko zero strachu, okey?
- Zero strachu.. - powtórzyła blondynka niczym echo.
   Chwilę później drzwi się otwarły i paczka znajomych wyszła na zewnątrz. Crawford niepewnie stawiała kroki na twardej ziemi, rozglądając się w każdą stronę. Same drzewa. Zero żywej duszy. Zero Tytanów. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, a, ku jej zdziwieniu, reszta zrobiła to samo.
   No bo co? Myśleli, że Tytani będą czekać na nich z banerem powitalnym i tortem? Uzbrojeni po zęby. To by było dziwne, a na pewno przerażające. No i z miejsca nie mieliby szans. Cała broń była jeszcze w statku. Oprócz krótkiego noża, schowanego w bucie Crawford.
   Sam zaczął wyciągać bagaż; apteczkę, którą przekazał w ręce Michaela, całą broń oraz cztery plecaki, do których Kimberly, Britanny, Jack i Dolley schowali swoje ubrania, buty i inne potrzebne rzeczy. Oprócz tego było tam także jedzenie, woda, koce i wooky-tooky.
- Wiecie, że w was wierzę? - w odpowiedzi Jonson uzyskał tylko ciche "mhm" reszty. - Ej, dacie sobie radę. Jesteście najlepsi.
- Ona jest Zieloną. - warknął Jack, automatycznie kierując wzrok na Crawford.
   Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze, marszcząc brwi.
- Zieloną, przez którą nasz teraz ranę kłutą na brzuchu! - syknęła, obracając się w jego stronę.
- I chociażby z tego powodu nie powinno cię tutaj być! - odparł chłopak. - Nie robisz krzywdy Tytaną, tylko ludziom!
- Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że to był cholerny wypadek!?
- Tyle, ile będzie trzeba, bo nawet nie przeprosiłaś!
- Przepraszam! Pasuje, dupku? - Kimberly skrzyżowała ramiona na wysokości klatki piersiowej.
   Michael odwrócił się w ich stronę ze strachem malującym się na na twarzy. Oni jednak wcale nie zwrócili na to uwagi. Kłócili się dalej, a Dolley bladł z sekundy na sekundę.
- Halo, ludzie! Mamy mały problem.. - dalej nic. - Zwabiliście tutaj Tytanów, do cholery! Przestańcie się kłócić i zróbcie coś! - nawet to nie podziałało.
   W ciągu ułamka sekundy Britanny pochwyciła w swoje ręce łuk. Wyjęła z kołczanu dwie strzały i, założywszy je uprzednio na cięciwę, strzeliła jedną po drugiej w stronę dwóch, wielkich stworów. Jednego trafiła celnie, drugiego niestety nie. Wtedy Sam wyciągnął z torby mały pistolet, celując w drugiego z nowo przybyłych. Po kilku strzałach przeciwnik padł martwy na ziemię. Mason podbiegła do nich, wyciągając strzałę z ciała jednego z nich.
- Mówiłem, że broń palna się przyda. - Jonson zakręcił pistoletem na palcach, po czym schował go spowrotem do torby. - Skończyliście? - zwrócił się do Crawford i Brewer'a.
   Popatrzyli się na siebie w taki sposób, że Britanny miała wątpliwości, czy oddawanie broni w ich ręce to był dobry pomysł. Był jeszcze ten nóż w bucie Kimberly.
- Gnojek. - rzuciła dziewczyna, kierując się po swój plecak.
- Suka. - odparł szatyn, oglądając się za siebie. - Co tu robi dwójka martwych Tytanów?
   Michael, Sam i Britanny nie wiedzieli czy śmiać się, czy płakać. Jak można było przegapić trzy wystrzały z pistoletu jakieś pięć metrów od siebie?

~~*~~

   Kimberly wyciągnęła ze swojego plecaka szary sweter, który natychmiast wciągnęła na ramiona. Jeszcze kilka godzin temu temperatura wynosiła ponad trzydzieści stopni, a teraz było to jakieś dziesięć - w najlepszym wypadku.
   Michael nieudolnie próbował rozpalić ogień. Pocierał o siebie dwa krzemienie i teoretycznie już dawno powinien buchnąć ogień. Ale nic się nie działo. Zrezygnowany brunet usiadł przed paleniskiem, podpierając się rękami z tyłu.
- Oh, wy faceci. - koło niego pojawiła się Britanny z paczką zapałek. - Może tego potrzebujesz? - wystawiła w jego stronę pudełeczko. - Na przyszłość pytaj.
   I odeszła.
- Dzięki. - westchnął Dolley, ale ona już tego nie słyszała.
   Jack siedział gdzieś niedaleko, starając się naostrzyć wszystkie noże, miecze, szpady i sztylety. Jak na razie szło mu całkiem nieźle, jednak głos pocierania metalem o metal był nieznośny. W szczególności drażnił uszy Kimberly. Dziewczyna zgrzytała zębami, starając się nie wdać w kolejną kłótnię z Brewer'em. Miała na to jeszcze sporo czasu.
   Po za tym to tak, jakby mieszkali w jednym pokoju. Nie mogli się wiecznie kłócić, bo w końcu, jako domniemani współlokatorzy, pozabijaliby się.
- Kimberly, Jack, bierzecie pierwszą zmianę. - Michael obojętnie wzruszył ramionami, wracając do ogniska.
   Brewer niemal natychmiast podniósł się z ziemi, a jego brwi ściągnęły się w geście niezadowolenia.
- Całe życie musiałem łazić z nią na patrol, a teraz jeszcze mamy razem siedzieć i pilnować was? Co to, to napewno nie! - warknął szatyn.
- Jack, jestem tu najstarszy i jeśli ja mówię, że siedzicie razem, to siedzicie razem. - odparł Dolley niewzruszonym tonem.
- Nie ma takiej opcji!
   Chłopak odwrócił się na pięcie i odszedł długimi krokami w tylko sobie znane miejsce. Kimberly wywnioskowała, że poszedł na to zbocze, które widziała ze statku. A niech go licho!
- W takim razie ty sama bierzesz pierwszą zmianę! - krzyknął brunet przez ramię, kiedy Britanny odciągała go w stronę prowizorycznego posłania.
   Blondynka załamała ręce. Było zimno, prawie ciemno, nie miała ochoty tu sterczeć pół nocy. A napewno nie wtedy, kiedy on postanowił strzelić focha. Crawford rozejrzała się dookoła czy napewno nikt ją nie śledzi, po czym ruszyła truchtem za Jack'iem.
    Znalazła go tam, gdzie podejrzewała. Stał do niej tyłem, z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie odzywając się ani słowem.
- Brewer, musisz zawsze zachowywać się jak bachor? - podeszła nieco bliżej niego, otulając się swetrem. - Nie tylko tobie nie pasuje, że Michael przydzielił nas sobie. Mógłbyś zachować trochę godności i posiedzieć te kilka godzin z bronią w ręku w moim, jakże wspaniałym, towarzystwie.
- Musiałaś to dodać, co? - prychnął, na wpół rozbawionym, na wpół zirytowanym głosem. - On to robi specjalnie, nie widzisz tego?
- Co i kto takie robi?
   Odwrócił się do niej przodem, wkładając ręce do kieszeni.
- Michael. Wie, że się nienawidzimy, więc specjalnie karze nam razem przesiadywać pół nocy. - wyjaśnił szatyn, zdmuchując grzywkę z oka.
- Myślisz, że robi to złośliwie? W sensie, żeby nam dopiec? - dziewczyna przymrużyła oczy.
- Myślę, że chodzi mu raczej o to, żebyśmy się polubili. - chłopak wzruszył ramionami. - Biedak, raczej nie ma na co liczyć.
   Nagle, na twarzy Kimberly zagościł ten słynny, złośliwy uśmieszek. Jednak dziś nie dotyczył on Jacka. O nie. Dzisiaj, zwiastował pewien szatański plan, który zrodził się w jej głowie.
- Albo wręcz odwrotnie. - Brewer otworzył usta, żeby zaprzeczyć, jednak Kimberly nie dała mu dojść do słowa. - Nie przerywaj mi! Będziemy udawać, że się polubiliśmy. Albo lepiej! Poudajemy parę! Będziemy na każdym kroku pokazywać Michael'owi jak bardzo się kochamy. Po pewnym czasie to będzie dla niego tak nieznośne, że będzie na maksa żałował swojej decyzji. Rozdzieli nas, i wszystko będzie po staremu. To co? Wchodzisz w to, Brewer?
- Na sto procent, Crawford.

Od autorki: Drugi rozdział już za nami i.. jak Wam się podoba? Aktualnie mam zastój weny twórczej, co ja nazywam "Brak Dygu Do Pisania", ale mam nadzieję, że mimo wszystko następne rozdziały nie spadną poniżej pewnego poziomu. Oprócz życzenia Wam wesołego Święta Niepodległości (wolne od szkoły!) chce Was również zaprosić na nowego Ask'a, na którym możecie zadawać pytania dotyczące Olivii Holt (KLIK).

~Julia Hutcherson

piątek, 10 października 2014

First chapter ~ People hate the people ~

"Bo chciałam pokazać temu nadętemu dupkowi, że mam jeszcze swoją godność!" 

   Przez gęste korony drzew przebijały się cieniutkie promienie słońca. Silny wiatr rozwiewał ziemię, kołysał trawą na prawo i lewo, łamał łodygi nielicznych kwiatów, przenosił odłamki szkła. Padał rzęsisty deszcz, nie było prawie nic widać. Kroki były zagłuszane przez szum wody i wichury w jednym. Ciche stukanie butów i szeleszczenie płaszcza przebijało się niekiedy przez gwar.
   Podążali piaszczystą drogą, starając się zachowywać jak najciszej. On, ze sztyletem i szpadą schowanymi w pasie przepasanym przez tułów i długim nożem schowanym za kapturem. Ona, z dwoma krótkimi nożami starannie schowanymi w butach i jednym długim, który niosła w ręce, tuż obok prawego uda.
- Cholera, Crawford! Mogłabyś się ruszyć!? - zawołał, szybko odwracając głowę w jej stronę.
- Cholera, Brewer! Mógł być mnie nie pouczać!? Jak będziesz się tak drzeć, to nas znajdą i zabiją! Chcesz tego? - syknęła przez zęby.
   On jednym, zgrabnym ruchem przyparł ją do drzewa, przykładając jej kawałek jej własnego noża do gardła. W jego oczach można było bez problemu zobaczyć ogień. Najprawdziwszy w świecie ogień. Jego twarz była wręcz czerwona ze złości, a ręka, która trzymała nóż, drżała kilka centymetrów od twarzy Crawford.
- Posłuchaj, suko. Gdybym tylko mógł, bez problemu bym cię tu i teraz zabił! Ale siedzimy w tym gównie razem, a mi dali ciebie. Więc odwalmy ten cholerny patrol i wracajmy do Bazy. I dobrze ci radzę, nie dawaj mi więcej powodów, bym chciał go użyć. - spojrzał na nóż, który dalej drżał kilka milimetrów od szyi dziewczyny. - Lepiej już nie gadaj.
   A potem puścił jej rękę i odszedł dalej. Stała przy drzewie jeszcze kilka minut. Jej blond włosy zdążyły już zrobić się całkowicie brązowe od deszczu, który chyba zaczął padać jeszcze bardziej. W końcu jednak dziewczyna ścisnęła w dłoni rękojeść noża i podążyła za Brewer'em. Był on już dobre dwadzieścia metrów przed nią, szedł szybko i wcale nie zamierzał zwalniać. Crawford rozpoznała go w zasadzie tylko po czarnym płaszczu, który rozpięty powiewał na wietrze.
   W połowie drogi ruszyła biegiem i po chwili dogoniła Brewera. Szedł z na wpół zamkniętymi oczami, z rękami w kieszeniach spodni, patrząc się cały czas w dół.
- Myślisz, że się ciebie boję? - zaczęła Crawford, gdy tylko dogoniła towarzysza. - Walczę sto razy lepiej niż ty. Gdybyś szedł tędy sam i któryś z Tytanów by cię napadł, nie miał byś szans.
- Mówiłem, żebyś się zamknęła! - syknął przez zęby. - A skoro walczysz lepiej, to czemu jesteś w Zielonych? A nie w Czarnych, jak ja?
   Jej ręka jeszcze mocniej zacisnęła się na rękojeści noża. Myślała, że zaraz wybuchnie. Nie czuła już nawet chłodnego deszczu, który co do suchej nitki przemoczył jej ubranie, ani wiatru, uderzającego falami w jej twarz. Myślała tylko o tym, jak bardzo nienawidzi Brewera.
- Bo trafiłam do Bazy później, niż ty! - krzyknęła totalnie wyprowadzona z równowagi.
- Przestań się drzeć, do cholery!
- Coś mi zrobisz?
- Nie chcesz wiedzieć, do czego jestem zdolny!
- No dawaj, panie Czarny. Może dasz radę utrzymać nóż w ręce, chociaż nie jestem pewna!
   Wtedy Brewera opuściły zdrowe zmysły. Wyciągnął zza kaptura długi nóż, starając się uderzyć w dziewczynę. Crawford jednak w samą porę się odsunęła i swoim nożem wytrąciła mu nóż z ręki. Wtedy sięgnął do pochwy po sztylet i ponownie się zamachnął.
   Kilka razy prawie udało mu się trafić, jednak za każdym razem chybił. Crawford też ani razu nie uderzyła celnie, choć brakowało tylko milimetrów. Dźwięk obijanego o siebie metalu był nieznośnie głośny, nawet przy szumiącym wietrze i deszczu, który rozmazywał krajobraz.
   Crawford zrobiła unik, po czym zamachnęła się. Celnie. Trafiła. W sam bok Brewera. Bluza szatyna w tym miejscu zrobiła się czerwona od krwi, a on sam upadł na ziemię, chwytając się za zranione miejsce. Crawford przeraziła się. Baza była dwa kilometry stąd, dodatkowo padał deszcz i wiał porywisty wiatr. Nie było mowy, żeby udało im się dotrzeć do celu z Brewer'em w takim stanie.
- Aua.. - jęknął szatyn.
   Dziewczyna szybko uklękła przy nim, odrzucając nóż na bok.
- Dasz radę dojść do Bazy? Inaczej nic nie zrobię. - chciała obejrzeć chłopakowi ranę, jednak ten szybko odepchnął jej ręce.
- A co jeszcze możesz zrobić?! - co chwila krzywił się z bólu. - Chyba, że chcesz mnie zabić? Proszę bardzo! I tak się nie obronię!
   Wstał i, na wpół zgięty, ruszył w stronę Bazy. Crawford pozbierała broń i ruszyła za nim. Szatyn ledwo szedł, a krew z rany w jego boku sączyła się coraz bardziej. Jego bluza, ręce oraz kawałek płaszcza były czerwone. Ciemno czerwone. Prawie czarne. To najbardziej przerażało Crawford. Wzięła lewą rękę Brewera i położyła ją sobie na karku, a sama objęła do w biodrach, aby pomóc mu iść. Chłopak chciał się wyrwać, gdy blondynka odezwała się.
- Sam nigdzie nie idziesz. I nie wyrywaj się.

~~*~~

- Jak mogłaś być taka głupia?! - darł się Sam, gdy razem z Kimberly prowadzili Brewera do Sali Medycznej. - Coś ty sobie myślała, wbijając mu ten nóż w bok?
- No przecież nie specjalnie! - krzyknęła zirytowana. - Sam chciał. To miał być tylko mały pojedynek, żeby udowodnić mu, że mimo, iż jestem z Zielonych, umiem świetnie walczyć. I, że on sam nie poradziłby sobie z Tytanami.
- Jesteś zadowolona z efektu?
   Oczywiście Sam nie oczekiwał odpowiedzi. Weszli do Sali Medycznej i położyli Brewera na leżance. Kimberly wróciła do drzwi, a Sam wyjął apteczkę.
- Jak się czujesz, Jack? - spytał brunet.
- Bywało lepiej. - wydusił z siebie szatyn, podkurczając nogi pod brzuch. - Strasznie boli.
- Morfina. - zdecydował Sam.
   Podał Brewer'owi lek i czekał, aż trochę mu się poprawi. Kimberly stała cały czas pod drzwiami. Nie odzywała się. Czuła się jakoś dziwnie w związku z tym wszystkim. Niby nienawidziła Jacka i te sprawy, ale czuła się źle z tym, co zrobiła. Nie chciała go przecież trafić tym nożem! On mniał się odsunąć..
- Jak głęboko go trafiłaś tym nożem? - jej bezsensowne rozmyślania przerwał głos Sam'a.
   Brunet chodził w kółko po sali, co jakiś czas zerkając na Brewera. Kimberly załamała ręce.
- Wiesz, Sam.. Tak się składa, że tego, do cholery, nie mierzyłam! - wykrzyczała blondynka chyba na całą Bazę. - Czy to ma jakieś znaczenie?
- Tak, ma. Jeśli rana jest za głęboka, to Jack nie będzie zdolny do służby, a jest jednym z najlepszych. Miał zostać wysłany na wojnę.. - to drugie zdanie powiedział tak, aby tylko Kimberly go słyszała.
   Crawford poczuła bolesne uczucie zazdrości. Jack najlepszym? Nie umiał się obronić przed jedną Zieloną! A ona jest od niego ze sto razy lepsza! Pokazała to, chociażby godzinę temu, trafiając go nożem. I wojna. Ktoś szykował wojnę? Może Tytani? Lub to Baza robi pierwszy krok? Nieważne.
   Tym czasem szatynowi nieco się poprawiło. Sam podszedł do niego i zdjął z niego bluzę, by obejrzeć ranę. Towarzyszyła temu seria jęków Brewera, gdyż część krwi zdążyła już zaschnąć i przykleić materiał do ciała. Mimo wszystko, jednak w końcu im się udało.
   Kimberly stała jak zaczarowana, przyglądając się idealnej muskulaturze Brewera. Nigdy nie sądziła, że jej największy wróg może tak wyglądać. Poczuła, że czerwieni się, więc szybko wyszła z Sali zostawiając Jacka i Sam'a samych. Zastanawiała się, dlaczego tak zareagowała. Przecież nie darzyła Brewera żadnymi dobrymi uczuciami. Nienawidziła go.
   Po kilku minutach z Sali wyszedł Sam. Jonson szedł szybko w tylko sobie znanym kierunku, a Crawford natychmiast poszła za nim.
- Gdzie idziesz? - pytała, ciągle pozostawiając w tyle.
- Rana jest za głęboka, trzeba szyć. Do tego potrzebuje Michaela. Nie widziałaś go?
- Chyba jest w Sali Treningowej.
- Dzięki. - a potem Sam zniknął z pola widzenia Crawford.
   Dziewczyna zatrzymała się, rozglądając wokół. Mogła albo zawrócić do swojego pokoju, albo poszukać Britanny. Nie wiedzieć czemu, wybrała tą drugą opcję. Ruszyła przed siebie. Idąc, wspominała, jak to od dziecka nienawidziła Brewera. I to z wzajemnością. A mieli wtedy zaledwie cztery i pięć lat..

RETROSPEKCJA

- Rzucasz jak baba!
   Chłodny głos Jacka wyrwał ją z głębokiego zachwytu. Przecież rzuciła ponad siedem metrów! Przecież ma dopiero cztery lata, a niektórzy dorośli tyle nie dorzucają. O co on się czepia?
- Bo jestem babą, ale dlaczego ty?! - odgryzła się, pokazując mu język. - Ledwo dorzuciłeś te dziesięć metrów, a wczoraj tak się chwaliłeś, że potrafisz dorzucić dwadzieścia. Poza tym, dlaczego rzucamy moimi lalkami? Nie mogliby nam dać jakiegoś kija? W końcu nie bez powodu wzięli dzieci do Bazy.
- Tu jest dużo dzieci, geniuszu. Rodzice nas tu oddają, żeby mieli mniej kłopotu, jeśli wybuchnie wojna. Bo przecież wśród takich krasnali nie może być chętnych do uczenia się walki z bronią. A taka ty, na pewno nie ma ŻADNEGO talentu, więc po co mieliby zawracać sobie głowę i sami ciebie werbować?
   Tego dnia, czteroletnia Kimberly Crawford poprzysięgła sobie, że jeszcze się zemści. Jacka Brewera widziała wcześniej parę razy, jak przyjeżdżał z ojcem do jej rodzinnego miasta i nigdy go nie lubiła. Zawsze odrywał głowy jej lalką i sypał piaskiem w oczy, gdy budowali zamki z piasku. Potem on zniknął, a rok później i ją przywieźli do tego strasznego miejsca.
   Do Bazy.
   To na pewno nie było miejsca dla cztero- pięciolatków. Ich miejsce było przy rodzicach. Niestety owi ich nie chcieli. Bądź woleli ich tu oddać, aby dobrze wyszkolone, broniły ich kiedyś przed Tytanami. Wtedy było ich niewielu, ale za kilkanaście lat to się zmieniło.

KONIEC RETROSPEKCJI

   Ale czy to miała być ta zemsta? Czy to wbicie Brewer'owi noża w bok miało być odpłatą za to, co zdarzyło się osiemnaście lat temu? Oczywiście, że nie! Chociaż, może to Niebiosa tak chciały? W każdym bądź razie, Kimberly na pewno nie zrobiła tego celowo. To on się nie odsunął, to on dał się trafić. To jego wina! Cholera, jak ona go nienawidziła. Teraz jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
   Zebrała opieprz za to, że go trafiła. Ale to on nie odsunął się. To on nie wytrącił jej noża z dłoni. To on nic nie zrobił. Nagle, naszła ją złota myśl: on to zrobił specjalnie! Zrobił to po to, żeby utrzeć jej nosa, żeby ją pogrążyć, żeby na nią spadały gromy Sam'a, Michaela i reszty!
   I teraz leży w tej Sali z bolącym brzuchem. Niech sobie leży! Ona nawet raz nie przyjdzie go odwiedzić, nawet raz nie zapyta, jak się czuje. O nie! Teraz ona będzie tą wredną. I przy następnej okazji, znów wbije mu nóż w brzuch.

~~*~~

   Crawford chodziła nerwowo w kółko.
- Nawet nie wiesz, jaka jestem wściekła! - krzyknęła w końcu, siadając na stole.
   Przyjaciółka przyjrzała jej się z uwagą.
- Obawiam się, że jednak wiem. - odparła po dłuższym czasie, stając na przeciwko Kimberly.
   Britanny była dobrą przyjaciółką. Nie najlepszą, ale zawsze kimś tam lepszym. Bo tak szczerze, to Crawford lepiej dogadywała się z Sam'em i Michael'em. A Britanny rzadko miała czas rozmawiać. Należała do Czarnych, a jej zadaniem była nauka kamuflażu. Dlatego była w tym świetna.
   Sądziła, że chłopcy to idioci i potrafią tylko skrzywdzić dziewczynę. Mimo to, do wąskiego grona jej znajomych zaliczało się dwóch czy trzech [chłopaków], w tym Brewer. Jonson ani Michael nie; Britanny nawet ich nie lubiła. (aczkolwiek, gdy upuściła talerz, przyszła z raną do Michaela bez większych próśb kogokolwiek). Jeżeli o Kimberly chodzi, to traktowała ją trochę dziecinnie. Zbyt dziecinnie. Jak młodszą siostrę, która biedna potrzebuje pomocy, bo dostała się do Bazy później, niż reszta. Ale przecież są też znacznie nowsi Zieloni! Crawford świetnie dawała sobie radę.
- Po co w ogóle z nim walczyłaś? - spytała Mason [Britanny] po długiej chwili milczenia.
- Bo chciałam pokazać temu nadętemu dupkowi, że mam jeszcze swoją godność! - odparła z wyższością w głosie Kimberly.
   Britanny załamała ręce.
- I co, pokazałaś? - blondynka zmarszczyła brwi.
- Oczywiście! - odparła z entuzjazmem. - Słuchaj, wiem, że Brewer to twój przyjaciel, ale mnie cholernie działa na nerwy. Skoro ja uszanowałam waszą znajomość, to ty uszanuj naszą nienawiść. Okey? Bo nigdy, ale to nigdy, nie obdarzę go innym uczuciem.
   Po tych słowach, Crawford zeskoczyła z blatu i wyszła z pokoju z uniesioną głową. Niech Britanny sobie nie myśli, że mimo to, co zrobiła, Kimberly będzie teraz pochylać głowę przed Jack'iem. Mowy nie ma. Nie było jej przyjemnie z tym co zrobiła, ale to chłodne uczucie neutralizowała myśl, że on to wszystko zaplanował. Tak musiało być.
   Idąc korytarzem do swojego pokoju, blondynka minęła najpierw Sam'a, potem Michaela, a na końcu samego szatyna.
- Crawford. - warknął, gdy tylko zobaczył znajomą twarz w korytarzu.
- Brewer. - syknęła. A zaraz potem przybrała najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było ją w tym momencie stać. - I jak się czujesz?
- Bo akurat uwierzę, że obchodzi cię mój stan zdrowia. - uciął, z wyraźnym grymasem bólu na twarzy.
   Kimberly pokiwała głową, wracając do swojego normalnego, nienawidzącego Jacka, wyglądu.
- Raz w życiu przyznam ci rację - oparła się o framugę drzwi. - Nic a nic mnie to nie obchodzi. Chciałam tylko wiedzieć, czy jeszcze żyjesz.
- Żyje i mam się dobrze. - warknął, po raz kolejny skórczając się w pół z bólu.
- W to akurat śmiem wątpić.
   Kolejny, złośliwy uśmieszek Crawford i kolejne, piorunujące spojrzenie Brewera. Gdyby ktoś dopiero przybył do Bazy lub po prostu ich nie znał, bez problemu odgadłby, że ta dwójka się nienawidzi. I, nie wiedzieć czemu, zostali wyznaczeni do wspólnego patrolu. Jeszcze więcej chwil razem, sam na sam, żeby wydłubać sobie nawzajem oczy!
- Sam cię szuka. - mruknął w końcu szatyn, jakby od niechcenia. Lub dosłownie od niechcenia. - Będziesz miała przerąbane. - nagle trochę się rozpromienił.
   Wizja kolejnego wybuchu Jonsona na Kimberly wydawała mu się dziwnie pokrzepiająca. W pewnym sensie pomagało mu to, że jego wróg dostaje ochrzan. To było miłe uczucie.
- Już raz prawił mi morały. - syknęła przez zęby. - Może teraz chce czegoś innego? Hę, hę?
- To koniecznie powiedz mi, jak już od niego wyjdziesz. - Brewer zaczął zachowywać się jak małe dziecko. Zawsze tak robił, gdy z Kimberly schodzili na oczywiste tematy.
- Na pewno. Przybiegnę do ciebie jako pierwszego, gdy tylko wyjdę od Sam'a. - a potem pokazała mu środkowy palec i zniknęła na powrót w korytarzu.
   Sam był w pewnym sensie szefem całej Bazy. Nie to, że był najstarszy, czy najmądrzejszy. Po prostu tak się już przyjęło. Zawsze on rozwiązywał wszystkie problemy, on wybierał pary do wspólnego patrolu, to on, pod względem umiejętności oczywiście, przydzielał Zielonych i Czarnych do poszczególnych zajęć. Dlatego Kimberly, idąc w stronę jego pokoju, miała złe przeczucia. Już raz zebrała opieprz za Brewera, więc po co on ją wzywa jeszcze raz?
- To po mnie. - mruknęła Crawford ze złością, grzecznie pukając do drzwi z plakietką "Sam Jonson".
- Proszę! - usłyszała niemal od razu.
   Powoli weszła do pokoju Jonsona, delikatnie zamykając drzwi i bezgłośnie przeklinając pod nosem. Bała się, była wściekła, dumna i rozgoryczona za razem. Sam podniósł głowę znad łóżka, patrząc na Crawford. Ta delikatnie uniosła rękę w geście powitania i przeproszenia, wykrzywiając wargi w krzywy uśmiech. Brunet jednak nie zareagował.
- Brewer mówił, że mnie szukasz. - rzuciła w końcu dziewczyna, wracając do swojej normalnej pozy.
- Oh, tak. Fajnie, że ci powiedział. Chciałem, żebyś do mnie przyszła. - Jonson poklepał miejsce obok siebie na łóżku.
- Słuchaj - zaczęła Kimberly, powoli podchodząc do niego i siadając obok - ja tylko broniłam siebie, jasne? To on zaczął. No chyba nie mogłam stać bezczynnie! Więc jeżeli chcesz mi jeszcze coś powiedzieć na ten temat, to wiedz, że..
- Zupełnie nie o to chodzi! - przerwał jej chłopak.
   Popatrzyła na niego totalnie zdziwiona. Jak nie o to, to o co chodziło? Po co on ją tu chciał?
- To o co chodzi? - spytała, zakładając kosmyk włosów za ucho.
- O wojnę. Posłuchaj, Jack miał być jednym z wysłanych na wojnę, ale teraz sam nie wiem. On upiera się, że wszystko jest dobrze, że da sobie radę, a ja jednak nie wiem. - Sam dopiero zaczął się nakręcać. - Jeżeli mu się pogorszy będzie mógł skorzystać tylko z tego, co będzie w apteczce, a zapasy są raczej skromne. No i nie wiem, czy da radę przejść taki kawał świata. Przecież, gdy statek wyląduje to nie wiadomo, ile trzeba będzie iść, żeby uzupełnić zapasy wody czy jedzenia. Nikt jeszcze tego nie zbadał. A jak będzie trzeba uciekać przed Tytanami, włazić na drzewa, albo walczyć? Nie jestem przekonany, czy on aby na pewno się dobrze czuje, chociaż zapiera się, że nic mu nie jest, nic go nie boli i, że ze wszystkim sobie poradzi. Ale ja nie wiem. A ty? Jak myślisz, Kimberly?
   Dziewczyna słuchała w osłupieniu słów przyjaciela. Wyglądało to tak, jakby ma maksa martwił się o Brewera. Dlaczego mu tak zależało? Ach, tak. W końcu Jack był "jednym z najlepszych".. Cholera, jakie to wszystko było beznadziejne.
- Kto jeszcze zostanie wysłany na wojne? - spytała w końcu blondynka, unikając odpowiedzi na pytanie zadane przez Jonsona.
- Wiesz.. Michael, Britanny i.. ty. - szybko odwrócił głowę w drugą stronę, jakby bał się jej reakcji.
- Ja? - usłyszała ciche "mhm" w odpowiedzi. - O Boże, Sam! Dziękuję! - dosłownie rzuciła mu się na szyję, co było nie w jej stylu. Przynajmniej, nie w stosunku do bruneta. - Ale dlaczego ja? Przecież jestem Zieloną.
- Ale najbardziej niesamowitą Zieloną, jaką widziałem w życiu. Widziałem cię nieraz na treningach i byłaś rewelacyjna. Masz świetną technikę i.. Jesteś bardzo zwinna. - jego nagłe ożywienie, w ciągu sekundy, zmieniło się w powagę.
- Dziękuję, Sam.

Od autorki: Rozdział miał zostać dodany dopiero w grudniu, ale uznałam, że dodam go teraz :) Mam nadzieję, że Wam się podoba, bo to dopiero początek tej historii, która (mam nadzieję) nie zakończy się tak szybko. Data publikacji następnego rozdziału została podana na pasku bocznym, ale napiszę Wam jeszcze tu, że będzie to najprawdopodobniej 18 listopad. Myślę, że będę dodawała tak po rozdziale na miesiąc. To ten.. do listopana! ♥


~Julia Hutcherson

niedziela, 7 września 2014

Prologue ~ Whatever ~

Future. One day many many children arrived to this place - Base. And parents don't
worry about this little beings. Parents been happy, that will be someone, who will fight with Titans. And whatever will be, adult will be safe and sound.


Od autorki: Mamy dopiero prolog, więc jeszcze dużo przed Wami. I przede mna też. Mam nadzieję, że to opowiadanie przypadnie Wam do gustu, że nie zrezygnuję z niego tak łatwo i, że będziecie cierpliwi. Bo plan lekcji mam zwyczajne do dupy (zawsze kończę o 15:15 oprócz piatków) i jestem ledwo żywa. Nie mam już siły pisać rozdziałów po odrabianiu lekcji, całym dniu w szkole i nauce do sprawdzianów. Także.. Uzbrujcie się w cierpliwość.
+ opowiadanie zawiera akapity.

~ Julia Hutcherson