środa, 30 marca 2016

Tenth chapter ~ You're perfect.. to me, part two ~

   Usiłuję wcisnąć Chloe w zimowe buciki, podczas gdy Jack goni po domu Kendalla, aby założyć mu czapkę.
   Dzisiaj Boże Narodzenie, co oznacza, że razem z Samem, Michaelem i Nelsey jedziemy do Centrum Handlowego, aby wziąć udział w konkursie na "Najpiękniejszego Bałwana". Nawet ci, którzy nie wygrają dostają prezenty, więc Sam uparł się, aby zabrać tam bliźniaki.
   Jak co roku.
   To on organizuje takie wyjazdy, od kiedy nasze dzieci nauczyły się chodzić. Jest czymś, w rodzaju Dobrego Elfa. I chyba absolutnie mu o pasuje.
- Tato, tato, tato, tato, tato, tato, tato, tato.. - słyszę głos Kednalla, a za chwilę widzę, jak Jack idzie z nim przerzuconym przez ramię.
   W czapce.
- Kim, wychodzimy już? - pyta szatyn, podchodząc bliżej mnie.
- Amm, tak. Tylko zawołam Michaela i Nelesy. Sam czeka w samochodzie. - biorę Chloe na ręce i uśmiecham się, ze zmęczeniem zdmuchując grzywkę z czoła.
   Mój mąż podchodzi do drzwi frontowych, po czym jeszcze raz się obraca i patrzy na mnie.
- Kocham cię, maleńka. - mówi, ściągając sobie Kendalla z ramienia. Stawia go na ziemi i bierze za rękę.
- Ja ciebie też. - uśmiecham się.
   Przez chwilę czas staje w miejscu, gdy patrzymy sobie w oczy i nic nie mówimy. Ale ktoś musi przerwać ten piękny moment. Robię to ja.
- Michael, wychodzimy! - krzyczę. - Macie dwie minuty!
   Po czym razem z Jackiem i dziećmi wychodzimy z domu.

   Wpakowanie do samochodu, a dokładnie do fotelików, dwójki rozwrzeszczanych trzylatków jest wykonalne. Jeśli ma się taśmę dwustronną i może Cud Bożonarodzeniowy. Bez tego jest ciężko. Więc dopiero, gdy Sam wysiada z auta i patrzy na bliźniaki z surową miną, udaje mi się je zapiąć pasami. Na szczęście jeszcze nie umieją ich odpinać.
   Jack wydaje się być równie zmęczony, jak ja, a przecież tylko stał z boku i pilnował, żeby dzieci którędyś nie uciekły z auta. W każdym razie odnieśliśmy sukces.
   Zmęczona opadam na tors mojego męża i szybko znajduję się w jego opiekuńczym uścisku. Zadzieram głowę do góry, aby spojrzeć mu w oczy i mówię:
- Dziękuję, że jesteś.
- Jestem i zawsze będę. - odpowiada, uśmiechając się uroczo. - Nigdzie się nie wybieram.
   Codziennie dziękuję Niebiosom, że go mam. Wszechświat rzucał nam kłody pod nogi przez całe życie, więc w końcu pora, aby dał nam coś dobrego. Dał nam siebie. I niech tego już nigdy nie odbiera.
   Jack zamyka tylne drzwi, po czym razem wsiadamy do auta, a za chwilę pojawiają się w nim również Michael i Nelsey. Zapytacie skąd Sam wziął taki wielki samochód? Jest nasz, po prostu on lubi go prowadzić.

~~*~~

   Bałwanek, tu, bałwanek tam. I jeszcze jeden, i tu także. Kiedy jedzie się na konkurs na "Najpiękniejszego Bałwana" trzeba się liczyć z tym, że potem można mieć koszmary. Kręcę głową na boki i próbuję przekrzyczeć hałas, jaki tu panuje.
- To był błąd! - prawie zdzieram sobie gardło. - Mogliśmy sobie darować w tym roku!
- Żartujesz? Ten konkurs to cały sens Świąt! - Sam okrąża nas, po czym łapie Chloe i Kendalla na ręce i biegnie z nimi się zapisać.
   Uzgadniamy, że chłopcy zostają z bliźniakami, a ja oraz Nelsey idziemy na kawę. Najbardziej korzystne rozwiązanie.
   Za kilka minut Jonson wraca, przekazuje Kendalla Jackowi i ciągnie Michaela za rękę. Usta Dooley'a układają się w jedno konkretne słowo: Pomocy. Razem z Nelsey śmiejemy się, a potem idziemy do najbliższej kawiarni w Centrum.
   Siadamy, zamawiamy jedną mochę dla Nelsey oraz frappe dla mnie i cierpliwie czekamy na nasze zamówienie. Kiedy kelner przynosi tackę z dwoma szklankami, grzecznie dziękuję za nas obie, po czym kładę na tacy zapłatę oraz napiwek. Na twarzy młodego kelnera pojawia się cień uśmiechu. Widać, że nie przepada za tą pracą, szczególnie w Boże Narodzenie.

   Nelsey miesza łyżeczką w swojej kawie i przenosi wzrok z jednego billboardu na drugi. Jest tu ich naprawdę dużo. Wyciągam z torebki iPhona i kładę go na stół, żebym na pewno słyszała, gdyby zadzwonił. Jack, Sam i Michael sami z bliźniakami - nie może obyć się bez ofiar.
- Kim. - głos Torres [Nelesy] wyrywa mnie z zadumy.
- Słucham? - czasem jestem chyba aż za bardzo grzeczna.
   Unoszę szklankę do ust i upijam odrobinę kawy.
- Jak to było z tobą i Jackiem? Znaczy wiesz, z Chloe i Kendallem. Chcieliście mieć bliźniaki, czy może bardziej stawialiście na jedno dziecko?
   Nie takiego pytania spodziewam się po "ty i Jack". Odsuwam szklankę od ust, stawiam ją na stoliku i zaczynam się bawić telefonem.
- Wiesz.. My tego.. Tak jakby nie planowaliśmy. - widzę jej zdziwioną minę, więc szybko prostuję. - To znaczy nie! Bardzo chcieliśmy mieć dzieci i kochamy je najbardziej na świecie. Po prostu.. To stało się przypadkowo. Jednak żaden inny przypadek nie dał nam tyle szczęścia. Chloe i Kendall są dla nas najważniejsi na świecie, bez nich.. Nie wiem, co by było bez nich. Są moimi dziećmi i nic tego nie zmieni, to najważniejsze.
- Czyli.. następne razy byście planowali, czy raczej nie? - rozbawia mnie tym pytaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- Raczej planowaliśmy następny raz. - odgarniam grzywkę z czoła. - Znaczy będziemy planować, rzecz jasna!
   Brunetka unosi filiżankę do ust i upija z niej kilka dużych łyków. W tym samym czasie dzwoni mój telefon. Wiedziałam, że tak będzie! Odbieram.
- Halo?
- Kim! Nie uwierzysz, wygraliśmy! - Jack wręcz krzyczy do telefonu, choć tak naprawdę nie musi, bo widzę go kilka sklepów przed nami.
- Jasne, jasne, super. Ale dzieci są całe? Nie porwało ich UFO czy coś? - przecież nie widzę bliźniaków z nim.
   Rozłącza się i resztę drogi do kawiarni już przebiega. Przytula mnie od tyłu, a jego usta znajdują moje. Przez moment świat przestaje istnieć. Ale potem przypominam sobie o Chloe i Kendallu, odrywam się od szatyna i patrzę na niego wyczekująco.
   Siada obok mnie, ale obraca fotel tak, abym była z nim twarzą w twarz. Ciągle się śmieje.
- Nie, no coś ty. UFO nie odwiedziło jeszcze Ziemi. - uśmiecha się czarująco. - Dzieci poszły z Michaelem i Samem odebrać nagrodę. Będą tu za chwilę i możemy jechać do domu. Chyba, że chcesz powyławiać drobne z fontanny?
   Tym naprawdę mnie rozbawia i zaczynam śmiać się na cały głos. Wiedziałam, że prędzej czy później zarazi mnie swoim dobrym humorem. Jak zawsze.
- To fucha Michaela, nie moja.

   Nelsey patrzy na nas jak na wariatów, ale co tam. Po tym, co przeszliśmy nic nas nie zmieni. Jasne, może jesteśmy idiotami. Poprzednie życie na pewno zniszczyło nam psychikę. Ale jesteśmy sobą i to najważniejsze.


Od autorki: Myślę, że mniej więcej wyrobiłam się z dodaniem kolejnej części dziesiątego rozdziału (co prawda, była napisana sto lat temu, ale shh..). Chciałam tutaj teraz wyjechać z wielką mową na temat tego opowiadania, bloga, wyświetleń, samej mnie, ale po namyśle jednak stwierdzam, że zrobię to przy okazji dodania epilogu - mam nadzieję, że jeszcze przed wakacjami/na początku wakacji.
Niemniej jednak muszę napisać coś typowego dla siebie - szkoda, że Was już tu nie ma. Szkoda, że ten blog nie wyszedł tak, jakbym tego chciała.
Poza tym bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO serdecznie chciałabym zaprosić tych, którzy zostali na moje konto na Wattpad, gdzie pojawiło się moje pierwsze tam opowiadanie (ma już prolog i pierwszy rozdział) oraz zachęcić do komentowania i dawania gwiazdek. Tutaj napiszę tylko tyle, że same wiecie, jak komentarze (i gwiazdki, w przypadku Wattpada) motywują, a mi bardzo zależy na tamtym opowiadaniu, mam go przemyślanego w prawie każdym calu, więc błagam - wejdźcie, zajrzyjcie, przeczytajcie i napiszcie chociaż głupie fajne albo do dupy, żebym wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nie zdajecie sobie sprawy, jak opornie mi to wszystko idzie, a jak bardzo mi na tym zależy.
Uff, to chyba tyle na dziś. Jeszcze raz bardzo serdecznie ZAPRASZAM ↑↑↑ i swoją drogą mam nadzieję, że Wam się spodoba!

~ Julie S.

P.S. Jak po Świętach, bo ja chyba idę sobie zabukować termin u chirurga plastycznego >.<

czwartek, 24 marca 2016

│Scary blood │

Cześć,
rozdziału (jeżeli kogokolwiek to jeszcze interesuje) możecie spodziewać się do końca marca.
Tymczasem zapraszam wszystkich chętnych (i nie chętnych, hehe) na moje pierwsze i za razem nowe opowiadanie (w zasadzie fanfiction) na Wattpad.
Mam nadzieję, że ktoś wpadnie i mu się spodoba + gwiazdki, komentarze zawsze miło widziane, mogą zostać na dłużej :')
Link: Wattpad - Scary blood

~ Julie S.

sobota, 27 lutego 2016

Tenth chapter ~ You're perfect.. to me, part one ~

!!! ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY !!!

~~*Kilka lat później*~~

Kolorowe światełka na bożonarodzeniowym drzewku błyszczą wesoło, jakby chciały zachęcić wszystkich do życia w tę szczególną noc. Tupot małych bucików odbija się echem po domu, tworząc najpiękniejszą nutę na świecie, łącząc się z melodią "Jingle Bells", płynącą z włączonego telewizora.
Mężczyzna o kasztanowych włosach i kobieta z blond lokami, obecnie upiętymi z boku głowy w kok, siedzą blisko siebie na kanapie, oglądając wieczorne wiadomości.
- Wesołych Świąt, życzy Marie Miller i telewizja "Fox LA". - kobieta w czerwonej sukience wstaje od biurka i ekran telewizora zasypują choinki i bałwanki na żółtym tle oraz napis "Merry Christmas. We're coming back soon".
Dwójka małych dzieci przebiega obok choinki. Zatrzymują się na chwilę, aby porobić głupie miny do swoich odbić w bańkach, a potem znów biegną przez dom. Kobieta uśmiecha się ciepło do mężczyzny, a ten składa na jej ustach czuły pocałunek. Patrzy jej w oczy, a jego wargi układają się w dwa najpiękniejsze słowa na świecie: "Kocham cię".

~~*Kimberly*~~

Nazywam się Kimberly Brewer, owszem, dumnie noszę to nazwisko. Mieszkam w Los Angeles, mam wspaniałego męża i dwójkę dzieci. Czego trzeba więcej do szczęścia?
- Też cię kocham, Jack. - odpowiadam. - Najbardziej na świecie.
Chloe i Kendall znów pojawiają się w salonie, wskakują na kanapę i zaczynają krzyczeć na cały głos. Patrzę na Jack'a z rozbawianiem, odpowiada szerokim uśmiechem. Jak tu go nie kochać? Chloe i Kendall mają trzy latka, są bliźniakami. Chloe ma włosy w kolorze ciemnego blondu i czekoladowe oczy, a Kendall jest szatynem z orzechowymi oczami.
Słyszę dzwonek do drzwi, razem z Jack'iem wstajemy, aby je otworzyć. Za progiem stoi Sam z wielkim czerwonym prezentem, a zaraz obok niego widzimy Michael'a z Nelsey - jego dziewczyną. W końcu pozbierał się po śmierci Britanny, i od trzech miesięcy ma dziewczynę. Mam nadzieję, że są szczęśliwi.
Wpuszczam ich do środka, przytulam każdego z osobna, a chwilę potem bliźniaki atakują Sama'a. Bardzo go lubią, nazywają "wujkiem" i, cóż.. zawsze, gdy przychodzi, przynosi prezenty. Dlatego nasz dom wprost tonie z zabawkach, pluszakach i grach na Wii. Za to ostatnie akurat jestem mu wdzięczna.
Nelsey rozgląda się po domu, zatrzymując wzrok na choince, kominku i nożu, zawieszonym na ścianie.
- Pamiątka z poprzedniego życia. - mówię chórem z Jack'iem, Michael'em i Sam'em.
Dziewczyna Dooley'a robi jednak tylko wielkie oczy i kiwa głową na znak, że nie musimy więcej mówić.
Nie lubimy rozmawiać o tym, co działo się kiedyś. Moje dzieci nigdy się nie dowiedzą, dlaczego ten nóż wisi na ścianie. Gdy pytają, jak umarła Britanny, mówię, że wypadła z okna. Przez to nie wychylają się z tych w naszym domu. Michael też nigdy nie powiedział Nelsey całej prawdy. Nie wspominał jej nigdy o Bazie, o wojnie, o Britanny. Wie tyle, ile powinna. Tyle, ile wiedzą wszyscy inni.

Gdy na niebie jaśnieje pierwsza Gwiazdka wszyscy siadamy do stołu. Sam sypie żartami, widać, że bycie singlem wcale mu nie przeszkadza. I dobrze. Jakoś wolę go samotnego. Wtedy wiem, że gdy Jack'a nie ma w domu, a Michael wyjechał z Nelsey, mogę z nim porozmawiać jak brat z siostrą. I chyba tak właśnie całe życie go traktowałam. Jak starszego brata.
Kendall i Chloe spoglądają tęsknie w stronę choinki, ale gdy mój mąż (wprost kocham ten termin!) kręci głową na boki i pouczająco kiwa palcem, uspokajają się i siedzą spokojnie już do końca Wigilijnej kolacji.
Oczywiście nie wszystko jest idealne. Na białym obrusie powstała wielka plama z sosu pieczarkowego, blacha z pierniczkami uległa lekkiej deformacji, a ubrania bliźniaków kwalifikują do gruntownego namaczania w odplamiaczu i natychmiastowego prania. Ale tak ma właśnie być. Nieidealnie.
Po dwóch godzinach siedzenia przy stole i rozmawianiu o kryzysie finansowym w Chinach pozwalam w końcu dzieciom zajrzeć do swoich paczek. Biegną uradowane, ale pod choinką stają jak wykute z marmuru, bo przecież nie umieją czytać.
Mówię im więc, że żółty prezent jest dla Chloe, a zielony dla Kendall'a.
- Skąd wiesz, mamo? - pyta Kendall, wyciągając spod choinki zielone pudło. - Przecież to Mikołaj przyniósł prezenty.
- Rozmawiałam z Mikołajem. - tłumaczę bliźniakom z uśmiechem na ustach. - Powiedział mi, że jak w tym roku też będziecie rozrzucać zabawki po całym domu, to nie dostaniecie prezentów.
Szybki i łatwy sposób na zmuszenie trzylatków do sprzątania.
Uśmiecham się w stronę Jack'a, a on splata nasze palce pod stołem. Nigdy nie sądziłam, że zostanę żoną kogoś, kogo rzekomo nienawidziłam. A może tylko to sobie wmawiałam?
Kiedy Chloe po raz dziesiąty przybiega i pokazuje mi kolejną zabawkę, którą wyjęła z pudełka, rzucam Sam'owi przez stół spojrzenie w stylu "Oszalałeś?" Ale on tylko uśmiecha się i mówi:
- Być może. - i wtedy ja także się śmieję.

Grubo po jedenastej Jack, Sam i Nelsey podejmują się położenia bliźniaków spać. Powodzenia. Patrzę na swoje czarne botki i zastanawiam się, czy aby na pewno pasują do tej wiśniowej sukienki. Nieważne! Ma być nieidealnie.
Ubieram płaszcz i wychodzę przed dom. Śnieg zasypał dosłownie wszystko wokół. Jutro bliźniaki będą się domagać wyjścia na dwór od samego rana, a gdy Jack już z nimi wyjdzie, rzucą się w górę śniegu odgarniętą z podjazdu i wrócą do domu jako dwa bałwanki.
Przysiadam się na ławce obok Michael'a. Przez dłuższą chwilę milczymy. Wpatruję się w rozgwieżdżone Niebo i zastanawiam, który z tych błyszczących punktów to Britanny.
- Myślisz.. - zaczyna Dooley.
- Myślę, że ona chce teraz, abyś był szczęśliwy. - chwytam jego dłonie w swoje. Są zupełnie zimne. - Uwierz mi, ona chce twojego szczęścia. Na pewno chce. Jak my wszyscy. Po prostu TY musisz to zrozumieć, i być w pełni szczęśliwy z Nelsey.
Patrzy się na mnie, a ja na niego i wiem, że analizuje moje słowa.
- Dziękuję, dobra z ciebie przyjaciółka. - przytula mnie, a ja jego. - Musiałem to od kogoś usłyszeć.
- Wiem. - uśmiecham się. - A teraz chodź do domu. Jesteś zupełnie zimny i zbliża się północ.
Gdy tylko wchodzimy do domu Jack porywa mnie w ramiona i kręci się dookoła. Mimowolnie zaczynam się śmiać, chwytam go za szyję, a gdy już mnie stawia - szybko całuję. Jest moim całym światem. Nawet jeśli gwiazdy mówią inaczej.
- Zniknęłaś. - mówi, patrząc mi prosto w oczy.
- Martwiłeś się?
- Bardzo. - na jego twarzy widnieje niezachwiana powaga, ale nawet bez tego wiem, że mówi prawdę. - Gdzie byłaś?
- Wyszłam się przewietrzyć. - przytula mnie do siebie.
- Zrozumiał? - jego cichy szept dociera do moich uszu.
- Zrozumiał. - wyznaję.

~~*~~

Około trzeciej nad ranem budzę się i spoglądam za okno. Jedna z gwiazd na chwilę zabłyszczała jaśniej. Britanny. Wiem, że tam jest, czuwa nad nami i jest szczęśliwa, że nasze życie tak się ułożyło.
Mam na sobie długie dresowe spodnie i krótką bluzkę na ramiączkach. Te dwie rzeczy są z dwóch zupełnie różnych światów. Jedna wygrzebana z dna szafy, druga kupiona niedawno. Lato i zima w jednym. I dobrze, ma być nieidealnie.
- Przyznaj się, - słyszę rozespany głos mojego męża tuż obok ucha - myślisz o tym, jak to wszystko jest nieidealne, a przez to perfekcyjne?
Odwracam się w drugą stronę. Niemal od razu tonę w jego silnych, opiekuńczych ramionach. Wtulam twarz w jego obojczyk i odpowiadam:
- Tak, tak właśnie myślałam.
Przez chwilę milczymy, napawamy się wzajemnie swoim towarzystwem. Minęło już kilka lat, a ja wciąż nie mogę sobie wyobrazić, co by było, gdybym nie miała Jack'a koło siebie.
- Jesteś mój.. - mówię cicho, jakby chcąc o tym zapewnić samą siebie.
- A ty moja, na zawsze. - odpowiada szatyn, całując mnie w głowę. - Nigdy o tym nie zapominaj.
- Obiecuję. - i tak już zasypiam.

Czasem próbuję sobie wyobrazić, jakby wyglądało moje życie, gdybym nie była z Jack'iem. Czy byłabym tak samo szczęśliwa? czy byłabym choć trochę szczęśliwa? Czy miałabym dom, dzieci, pracę? Może stałabym się choleryczką, która mieszka z kotami i całymi dniami ogląda program o dzierganiu, a rano wrzeszczy na sąsiada, żeby założył spodnie, gdy wychodzi kosić trawnik?
Nie chcę wiedzieć, co by było. Ważne jest to, co jest teraz. Nic więcej się nie liczy.


Od autorki: Jedyne, co mogę powiedzieć na ten moment, to: ociągałam się z dodaniem tego rozdziału głównie dlatego, że nie wiem, kto miałby go przeczytać. No ale, cóż, w końcu jest. Mamy na razie pierwszą z, bodajże, trzech części ostatniego rozdziału + będzie jeszcze krótki epilog (tak, po angielsku. w trochę innej formie, ale jednak.)
Mam nadzieję, że to, co na razie dodałam jest spoko i da się to znieść, bo ten rozdział początkowo miał być krótkim i zwięzłym epilogiem, który pisałam 1,5 roku temu, ale wyszło troszkę inaczej.
Do następnego!
 ~ Julie S.

wtorek, 12 stycznia 2016

Ninth chapter ~ Fraction of live, part two ~

!ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY!          


            Kimberly, Michael i Sam kierowali całą, pozostałą jeszcze przy życiu, armią młodych wojowników. Jonson przypomniał sobie głos tego, który przed nim dowodził Bazą – Grahama -, gdy mówił: „Dobrze ich wyszkol. Pamiętaj, niebezpieczeństwo może nadejść w każdej chwili, przeciwnik może zawsze zaatakować, wojna może zawsze powstać z jednego drobnego konfliktu.. Który my rozpoczęliśmy, a wy musicie skończyć. Obiecaj, Sam, że to zakończysz”.
            Obiecał Grahamowi. Obiecał, że będzie walczył, pokona ich, zakończy to. Obiecał. „A obietnic się nie łamie, Samuelu”. Przypomniał sobie, jak kiedyś w czasie treningu, Kim spytała go, skąd tak naprawdę wie, że jakakolwiek wojna będzie miała miejsce. Wtedy nie mógł jej powiedzieć prawdy. Utrzymywał, że tak mu mówi intuicja, że po prostu to wie. Teraz mógł, a nawet musiał wyjaśnić im wszystko. Ale to na razie nie miało znaczenia.
            Kimberly walczyła, a Jack zniknął gdzieś w tłumie rannych. Leżał gdzieś, w bezpieczny miejscu, dochodząc do siebie lub umierając. Jednak Crawford teraz zapomniała. Nie walczyła tylko dla niego – walczyła dla wolności i innych, którzy współdzielili jej los. Na nowo pochwyciła łuk i strzały, celując przed siebie.
            Britanny tarzała się po podłodze ze śmiechu, podczas, gdy blondynka stała z założonymi rękami i skwaszoną miną, czekając, aż przyjaciółce przejdzie napad śmiechu.
- Przeszło ci już? – spytała zdenerwowana, ale szatynka dalej śmiała się wniebogłosy.
            Tutaj nie było się z czego śmiać, dla blondynki to była bardzo poważna sprawa, wymagająca wręcz kamiennej powagi.
- Czyżby nasza Pani Idealna znów stłukła szybę albo trafiła w człowieka? – dobiegł ją ten sam głos, który strzępił jej nerwy dzień w dzień. – A może tym razem strzała nawet nie doleciała do jakiegokolwiek celu?
            Jego śmiech rozniósł się echem po sali treningowej, a Kimberly miała ogromną ochotę przyłożyć szatynowi. I to nie po raz pierwszy.
- Może tak byś się zamknął, Brewer, i poszedł porzucać nożami do celu. Może w końcu trafisz. – obróciła się w jego stronę ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Crawford, najpierw sama się naucz trzymać nóż, a potem możemy pogadać o rzucaniu. W coś innego, niż w ludzi.
            Pokazała mu środkowy palec i ostentacyjnie wyjęła z buta krótki nóż, którym rzuciła przed siebie, prawie nie patrząc na cel. Broń zatoczyła kilka kręgów, przecinała powietrze ze świstem raz po raz, aby na koniec wbić swój czubek w czerwony środek tarczy do rzutek.
- Coś mówiłeś?

            Ach, ile by dała, by teraz móc siedzieć na kanapie pod kocem, oglądając jakiś beznadziejny wyciskacz łez, którego fabuła jest połączeniem wszystkich miłosnych filmów, które kiedykolwiek powstały, ale i tak wszyscy oglądają go po miliard razy.. Ale nie mogła; była tutaj, w środku wojny, a tamto życie skończyło się dawno temu, zanim zdążyła go na dobre poznać, choćby z filmów. Zanim, mimo woli, stała się młodą wojowniczką.
            Czas jakby stanął w miejscu, poruszał się tylko ostatni Platynowy, wściekle rzucając na prawo i lewo niewinnymi ludźmi, krzycząc gardłowym głosem coś niezrozumiałego, co, prawdopodobnie, miało pomścić śmierć brata. Przerażeni ludzie chcieli unikać wielkich, śmiercionośnych rąk Platynowego, ale ich reakcja zajmowała około trzy sekundy – o trzy za dużo. W tym całym zgiełku bezwładnych ciał, latających na wszystkie strony, nikt nie był w stanie się bronić, a co dopiero walczyć.
            Nagle, zza grupy półmartwych wojowników, wybiegła niska dziewczyna, na oko dziewiętnastoletnia, którą nawet Sam znał tylko z widzenia, gdyż nie często brała udział w treningach grupowych. Miała rozpuszczone, brązowe włosy, które na wietrze tworzyły wokół jej głowy niby aureolę, a jej błękitne oczy wyrażały odwagę i zdecydowanie. A strach? Być może gdzieś się czaił; gdzieś daleko, za chęcią zemsty za to wszystko, czego ludzie musieli przez Tytanów doświadczyć.
            Szatynka biegła prosto, przed siebie, raz po raz unikając ciał przelatujących nad nią. Gdy była zaledwie kilka kroków od przeciwnika, wyciągnęła zza siebie nóż, wyskoczyła wysoko, odbijając się od martwego ciała leżącego nieopodal, zamachnęła się i wbiła nóż w środek gardła Platynowego.
            Zaraz potem czas jakby nagle przyspieszył, wszystko działo się niespodziewanie szybko: dziewczyna upadła na ubitą ziemię, trafiając głową w płaski głaz, a na nią zwaliło się kilka innych osób, które Tytan upuścił, podrywając się nagle i rycząc w agonii. Miotał się dłuższą chwilę na prawo i lewo, taranując wszystko, co napotkał na swojej drodze, a gdy schylił się, by podnieść wielki kamień i rzucić nim gdzieś w wojowników, Michael podbiegł, tracąc resztki strachu i niepewności, i wbił nóż do końca w szyję ogromnego przeciwnika, a Sam w tym samym czasie przeciął długim mieczem zgięcie jego kolana.
            Platynowy padł martwy. Ostatni. Platynowy. Padł. Martwy. Ostatni. Martwy.

~~*~~

            Cindy, bo tak miała na imię bohaterska dziewiętnastolatka, została pożegnana w pięknym stylu przez swoich znajomych. Podobnie z resztą, jak reszta poległych w walce, ale jej zostało odśpiewane Forever Young, zmieniając kilka razy young na alive. Ponieważ dla nich każdy zmarły za wolność kraju był nadal żywy. Tam, w Lepszym Świecie, jest im lepiej. Może jest im lepiej. Każdy ma nadzieję, że jest im tam lepiej.

~~*~~

            Kimberly znalazła Jacka nieopodal szpitalnej furgonetki. Blady jak ściana, ale o własnych siłach, kierował się w stronę żywego tłumu. Przynajmniej przeżył. Dziewczyna założyła sobie jedną jego rękę na barki i zaprowadziła do przyjaciół. Szli wolno, nawet bardzo wolno, ale teraz już nie musieli się spieszyć – teraz mogli w końcu zwolnić.
            Wszyscy polegli zostali ułożeni w jednym miejscu, twarzą do góry. Wszyscy żywi stanęli dookoła nich obejmując się w pasie i kołysząc to w jedną, to w drugą stronę. Zaczęli śpiewać jednym głosem hymn, który nie każdy już pamiętał w słowach, ale przynajmniej w melodii i przesłaniu. Potem nucili We are the champions, długo kołysząc się na boki, płacząc i modląc się nad zmarłymi. Ci silniejsi i mający jeszcze energię zanosili martwych nad kanion, by raz na zawsze się z nimi pożegnać.

            Opuszczali miasto, gdy już się ściemniało, a za nimi majaczyło zachodzące Słońce. Zapowiedź nowego życia. Lepszego życia.

Od autorki: Zeszło mi to, co prawda, nieco dłużej, niż przypuszczałam (i krócej), ale rezultat końcowy mnie zadowala. Mam nadzieję, że Was też. Pisząc końcówkę wczoraj o godzinie 22:30 prawie popłakałam się na jednym momencie, ale może to wynikać równie dobrze z tego, że w końcu udało mi się (!) coś napisać. Brawo ja..
*z innej beczki: czy Wy też jesteście tak cholernie dumni z naszych siatkarzy, jak ja? czy tylko ja?*
Czekają mnie tu jeszcze 4 rozdziały (no, powiedzmy..) + epilog i przygoda z tym blogiem się zakończy.. Może to i lepiej? I tak nie byłam systematyczna, a czytelników ubyło, więc to chyba znak by dać sobie spokój z blogowaniem. Co myślicie?

~ Julie S.

PS. Następny rozdział postaram się dodać do końca stycznia :)