wtorek, 12 stycznia 2016

Ninth chapter ~ Fraction of live, part two ~

!ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY!          


            Kimberly, Michael i Sam kierowali całą, pozostałą jeszcze przy życiu, armią młodych wojowników. Jonson przypomniał sobie głos tego, który przed nim dowodził Bazą – Grahama -, gdy mówił: „Dobrze ich wyszkol. Pamiętaj, niebezpieczeństwo może nadejść w każdej chwili, przeciwnik może zawsze zaatakować, wojna może zawsze powstać z jednego drobnego konfliktu.. Który my rozpoczęliśmy, a wy musicie skończyć. Obiecaj, Sam, że to zakończysz”.
            Obiecał Grahamowi. Obiecał, że będzie walczył, pokona ich, zakończy to. Obiecał. „A obietnic się nie łamie, Samuelu”. Przypomniał sobie, jak kiedyś w czasie treningu, Kim spytała go, skąd tak naprawdę wie, że jakakolwiek wojna będzie miała miejsce. Wtedy nie mógł jej powiedzieć prawdy. Utrzymywał, że tak mu mówi intuicja, że po prostu to wie. Teraz mógł, a nawet musiał wyjaśnić im wszystko. Ale to na razie nie miało znaczenia.
            Kimberly walczyła, a Jack zniknął gdzieś w tłumie rannych. Leżał gdzieś, w bezpieczny miejscu, dochodząc do siebie lub umierając. Jednak Crawford teraz zapomniała. Nie walczyła tylko dla niego – walczyła dla wolności i innych, którzy współdzielili jej los. Na nowo pochwyciła łuk i strzały, celując przed siebie.
            Britanny tarzała się po podłodze ze śmiechu, podczas, gdy blondynka stała z założonymi rękami i skwaszoną miną, czekając, aż przyjaciółce przejdzie napad śmiechu.
- Przeszło ci już? – spytała zdenerwowana, ale szatynka dalej śmiała się wniebogłosy.
            Tutaj nie było się z czego śmiać, dla blondynki to była bardzo poważna sprawa, wymagająca wręcz kamiennej powagi.
- Czyżby nasza Pani Idealna znów stłukła szybę albo trafiła w człowieka? – dobiegł ją ten sam głos, który strzępił jej nerwy dzień w dzień. – A może tym razem strzała nawet nie doleciała do jakiegokolwiek celu?
            Jego śmiech rozniósł się echem po sali treningowej, a Kimberly miała ogromną ochotę przyłożyć szatynowi. I to nie po raz pierwszy.
- Może tak byś się zamknął, Brewer, i poszedł porzucać nożami do celu. Może w końcu trafisz. – obróciła się w jego stronę ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Crawford, najpierw sama się naucz trzymać nóż, a potem możemy pogadać o rzucaniu. W coś innego, niż w ludzi.
            Pokazała mu środkowy palec i ostentacyjnie wyjęła z buta krótki nóż, którym rzuciła przed siebie, prawie nie patrząc na cel. Broń zatoczyła kilka kręgów, przecinała powietrze ze świstem raz po raz, aby na koniec wbić swój czubek w czerwony środek tarczy do rzutek.
- Coś mówiłeś?

            Ach, ile by dała, by teraz móc siedzieć na kanapie pod kocem, oglądając jakiś beznadziejny wyciskacz łez, którego fabuła jest połączeniem wszystkich miłosnych filmów, które kiedykolwiek powstały, ale i tak wszyscy oglądają go po miliard razy.. Ale nie mogła; była tutaj, w środku wojny, a tamto życie skończyło się dawno temu, zanim zdążyła go na dobre poznać, choćby z filmów. Zanim, mimo woli, stała się młodą wojowniczką.
            Czas jakby stanął w miejscu, poruszał się tylko ostatni Platynowy, wściekle rzucając na prawo i lewo niewinnymi ludźmi, krzycząc gardłowym głosem coś niezrozumiałego, co, prawdopodobnie, miało pomścić śmierć brata. Przerażeni ludzie chcieli unikać wielkich, śmiercionośnych rąk Platynowego, ale ich reakcja zajmowała około trzy sekundy – o trzy za dużo. W tym całym zgiełku bezwładnych ciał, latających na wszystkie strony, nikt nie był w stanie się bronić, a co dopiero walczyć.
            Nagle, zza grupy półmartwych wojowników, wybiegła niska dziewczyna, na oko dziewiętnastoletnia, którą nawet Sam znał tylko z widzenia, gdyż nie często brała udział w treningach grupowych. Miała rozpuszczone, brązowe włosy, które na wietrze tworzyły wokół jej głowy niby aureolę, a jej błękitne oczy wyrażały odwagę i zdecydowanie. A strach? Być może gdzieś się czaił; gdzieś daleko, za chęcią zemsty za to wszystko, czego ludzie musieli przez Tytanów doświadczyć.
            Szatynka biegła prosto, przed siebie, raz po raz unikając ciał przelatujących nad nią. Gdy była zaledwie kilka kroków od przeciwnika, wyciągnęła zza siebie nóż, wyskoczyła wysoko, odbijając się od martwego ciała leżącego nieopodal, zamachnęła się i wbiła nóż w środek gardła Platynowego.
            Zaraz potem czas jakby nagle przyspieszył, wszystko działo się niespodziewanie szybko: dziewczyna upadła na ubitą ziemię, trafiając głową w płaski głaz, a na nią zwaliło się kilka innych osób, które Tytan upuścił, podrywając się nagle i rycząc w agonii. Miotał się dłuższą chwilę na prawo i lewo, taranując wszystko, co napotkał na swojej drodze, a gdy schylił się, by podnieść wielki kamień i rzucić nim gdzieś w wojowników, Michael podbiegł, tracąc resztki strachu i niepewności, i wbił nóż do końca w szyję ogromnego przeciwnika, a Sam w tym samym czasie przeciął długim mieczem zgięcie jego kolana.
            Platynowy padł martwy. Ostatni. Platynowy. Padł. Martwy. Ostatni. Martwy.

~~*~~

            Cindy, bo tak miała na imię bohaterska dziewiętnastolatka, została pożegnana w pięknym stylu przez swoich znajomych. Podobnie z resztą, jak reszta poległych w walce, ale jej zostało odśpiewane Forever Young, zmieniając kilka razy young na alive. Ponieważ dla nich każdy zmarły za wolność kraju był nadal żywy. Tam, w Lepszym Świecie, jest im lepiej. Może jest im lepiej. Każdy ma nadzieję, że jest im tam lepiej.

~~*~~

            Kimberly znalazła Jacka nieopodal szpitalnej furgonetki. Blady jak ściana, ale o własnych siłach, kierował się w stronę żywego tłumu. Przynajmniej przeżył. Dziewczyna założyła sobie jedną jego rękę na barki i zaprowadziła do przyjaciół. Szli wolno, nawet bardzo wolno, ale teraz już nie musieli się spieszyć – teraz mogli w końcu zwolnić.
            Wszyscy polegli zostali ułożeni w jednym miejscu, twarzą do góry. Wszyscy żywi stanęli dookoła nich obejmując się w pasie i kołysząc to w jedną, to w drugą stronę. Zaczęli śpiewać jednym głosem hymn, który nie każdy już pamiętał w słowach, ale przynajmniej w melodii i przesłaniu. Potem nucili We are the champions, długo kołysząc się na boki, płacząc i modląc się nad zmarłymi. Ci silniejsi i mający jeszcze energię zanosili martwych nad kanion, by raz na zawsze się z nimi pożegnać.

            Opuszczali miasto, gdy już się ściemniało, a za nimi majaczyło zachodzące Słońce. Zapowiedź nowego życia. Lepszego życia.

Od autorki: Zeszło mi to, co prawda, nieco dłużej, niż przypuszczałam (i krócej), ale rezultat końcowy mnie zadowala. Mam nadzieję, że Was też. Pisząc końcówkę wczoraj o godzinie 22:30 prawie popłakałam się na jednym momencie, ale może to wynikać równie dobrze z tego, że w końcu udało mi się (!) coś napisać. Brawo ja..
*z innej beczki: czy Wy też jesteście tak cholernie dumni z naszych siatkarzy, jak ja? czy tylko ja?*
Czekają mnie tu jeszcze 4 rozdziały (no, powiedzmy..) + epilog i przygoda z tym blogiem się zakończy.. Może to i lepiej? I tak nie byłam systematyczna, a czytelników ubyło, więc to chyba znak by dać sobie spokój z blogowaniem. Co myślicie?

~ Julie S.

PS. Następny rozdział postaram się dodać do końca stycznia :)

1 komentarz:

Komentarze są rzeczą bardzo inspirującą do dalszej pracy. Więc skoro tu już wszedłeś/weszłaś, to byłabym wdzięczna za choć jeden, krótki komentarz. I pamiętajcie:
~ Życie bez pasji zabija. ~