Unieśli broń. Przekrzykiwali się
nawzajem, w myślach dziękowali przyjaciołom za wsparcie i walkę u ich boku.
Posyłali ostatnie, tęskne spojrzenia w stronę miłości swojego życia. Wiedzieli,
że mogą tego nie przeżyć, byli na to przygotowani. Lub przynajmniej chcieli
być.
Kimberly pomyślała o Britanny i..
tym dziecku. Czy gdyby nie umarła tamtego dnia, czy teraz by walczyła? Czemu w
ogóle walczyła; nie mogła powiedzieć? Nie powinna walczyć, będąc w ciąży. Nie
powinna w ogóle zgadać się na tę misję.
Ruszyli.
Tłum setek osób, walczących o lepszy
świat, krzyczących słowa takie jak „wolność” i „bezpieczeństwo”. Szli na wojnę
przeciwko dwóm najsilniejszy Tytanom – przeciwko Platynowym.
Z daleka rozległo się kilka strzałów
– celnych, ale na nic się zdających, gdyż Platynowi wessali naboje i odrzucili
w kierunku wojowników. Tłum momentalnie się rozstąpił, jednak nie każdemu udało
się uciec. Trzy kule utkwiły w ciałach osób, których Crawford znała tylko z
widzenia. Mimo to, w jej oczach pojawiły się łzy.
A w sercu chęć zemsty.
Za nich, za Britanny, za zmarnowane
życie, za strach i za cierpienie. To wszystko miało skończyć się dzisiaj.
Musiało. Po to tu byli.
Wojownicy rozproszyli się na
wszystkie strony, krzycząc coś na siłę i celując w przeciwników wszystkim, co
akurat mieli pod ręką. Walka mieczem czy nożem nie była dobrym pomysłem, gdyż
starcie z Platynowymi (a nawet zwykłymi Tytanami) twarzą w twarz nie mogła się
udać. A gdy ludzie rzucali w nich nożami, rany natychmiast się zarastały, a oni
odrzucali broń i zabijali kogo popadnie.
Niewielkiej grupie, do której
należał Michael i Sam, udało się przedostać najbliżej Platynowych bez
zauważenia. Ich planem było trafienie w jeden z ich czułych punktów – zgięcie
kolan. Oprócz tego istniały jeszcze dwa inne miejsca, po trafieniu w które
przeciwnicy padali martwi. To był jedyny sposób, aby ich zabić, pokonać,
wytępić. Tych najsilniejszych.
Była w zasadzie jasne, że
praktycznie żadna grupa ludzi nie ma szans w bezpośrednim starciu z
Platynowymi. Mimo to, oni dalej walczyli, dalej wierzyli. Bo dalej mieli
nadzieję.
„Nadzieja to wszystko, co macie. Całe
wasze życie, wszystkie plany, każdy wschód słońca i następny oddech. Jeśli
nacie nadzieję – macie wszystko”
– to powiedział kiedyś Sam i to zrodziło się teraz na nowo w głowie młodych
wojowników. Prócz nadziei nie pozostało im dosłownie nic innego, więc musieli
ją wykorzystać, aby odzyskać swój świat. I już nigdy więcej go nie stracić.
~~*~~
Następnych dwóch godzin nie można
nazwać walką – to było krwawa jatka. Ludzie rzucali się na Tytanów z niemą
nadzieją, że uda im się wygrać, większość ginęła. Sam ciągle przekrzykiwał tłum
wokoło, starając się dodać im otuchy i wiary, że jeszcze może się udać. Lecz
mimo wszystko, sam powoli zaczynał opadać z sił i z nadziei, że cokolwiek może
się udać i być lepiej.
Wszystko zmierzało ku upadkowi,
umarło już tak wielu ludzi, że nawet najwybitniejszym matematykom nie udałoby
się bez pomyłki zliczyć ich wszystkich. Niektórzy byli w wieku Kim, niektórzy
Michaela, ale byli i tacy, którzy w Bazie mieszkali od samego początku, liczyli
sobie ponad trzydzieści lat i walka wykańczała ich po krótkim czasie.
Michael, który w ostatnich dniach
został dość ciężko zraniony w rękę, teraz stał najbliżej jednego z Platynowych.
Przymierzał się do strzału w zgięcie kolana przeciwnika. Jeszcze trzy metry..
dwa.. jeszcze jeden.. Teraz dosłownie centymetry dzieliły go do wielkiego
przeciwnika, którego uwagę skutecznie odwracał Sam i kilkoro innych ochotników,
starających się zyskać na czasie, podchodząc do niego z bronią wyciągniętą na
bezpieczną odległość i naraz odchodząc.
Brunet przygotowywał się do
ostatecznego starcia z jednym, z dwojga niepokonanych, gdy nagle Platynowy obok
padł na ziemię. Martwy. Platynowy-padł-martwy-na-ziemię. W głowie chłopaka
zrodziło się milion pytań, ale najważniejsze i najbardziej obijające się o jego
czaszkę, brzmiało: „Kto?”. Kto zrobił
coś takiego?
Starał się wyszukać gdzieś w oddali
osobę odpowiedzialną za śmierć Tytana. I zobaczył ją. Britanny. Jej brązowe
włosy, silnie związane w warkocz z boku głowy, powiewały na wietrze, który
wziął się nie wiadomo skąd i jak. Jej delikatne ręce trzymały łuk, z jeszcze
jedną strzałą nałożoną na cięciwę, gotowe w każdej chwili strzelić ponownie.
Czas na chwilę przestał płynąć, dla Michaela liczyła się tylko ta jedna chwila,
tylko tu i teraz. Zupełnie zapomniał o całej walce, apokalipsie, jeszcze jednym
Platynowym, stojącym kilka centymetrów od niego. Zatracił się zupełnie w widoku
Britanny. Jego Britanny. Żywej Britanny. Żywej,
jak to możliwe?
- Michael!!
– głos Jacka wyrwał go z głębokiej zadumy i przywrócił do rzeczywistości, gdzie
wciąż trwała walka.
Poczuł nagły, ostry ból w ręce, a
potem zatoczył się kilka metrów dalej, dobijając do kogoś. Zamknął oczy,
starając się go przetrwać. Zacisnął mocno zęby, ściskając ramie drugą ręką.
Słyszał, jak ktoś pada niedaleko niego. Słyszał syk, słyszał krzyk. Ale nie
mógł zareagować.
- Jack!! –
pisk Kimberly poniósł się przez morze wojowników, docierając do uszu szatyna i
każąc mu, mimo wszystko, otworzyć oczy.
Zobaczył blondynkę rzucającą na
ziemię łuk ze strzałą naciągniętą na cięciwę, który toczy się nieco dalej, aby
być znów porwanym przez kogoś innego. Crawford biegła ile sił w nogach, a mocno
ściśnięty warkocz, raz po raz, uderzał o jej twarz. W tym samym momencie Dooley
na powrót zamknął oczy, by nie pozwolić wydostać się gorącym łzą, które kłębiły
się pod jego powiekami.
To nie była Britanny, ona nie żyła.
To była Kim, a jemu to wszystko się tylko wydawało, bo chciałby, żeby Mason tam
była. Żeby była tu z nim, by walczyła u ich boku, by nigdy nie odeszła. Bo on
nigdy nie pogodzi się z jej śmiercią.
Kimberly upadła na kolana obok
Jacka, który krzywił się z bólu, ściskając jedną stronę brzucha obiema rękami.
Krew.
- Oh, mój
Boże.. – szepnęła przerażona blondynka, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.
Jack, ratując Michaela, oberwał
zieloną mazią od pozostałego jeszcze przy życiu Platynowego. Prosto w, nie zrośniętą
jeszcze, ranę na brzuchu.
- Nic mi..
nic mi nie jest.. – słowa Brewera nie przekonałyby nikogo, a na pewno nie
klęczącą nad nim blondynkę, która starała się być silna, ale coraz mniej jej to
wychodziło. – Nic mi nie jest, Kimmy. – chłopak starał się uśmiechnąć, jednak
wyszedł z tego jedynie grymas bólu.
Delikatnie pogłaskał Kimberly po
ramieniu, szybko jednak odsuwając rękę, objęty nagłym zmęczeniem. Przymknął
powieki, zaczął płytko oddychać, a na jego czoło wstąpiły kropelki potu.
- Wszystko
gra.. – dalej szeptał, starając się uspokoić blondynkę. Na dłuższą chwilę
przestał cokolwiek mówić, a potem zaczerpnął najwięcej powietrza, jak tylko
umiał i na moment otworzył oczy. – Bardzo cię kocham, Crawford. – dziewczyna
uśmiechnęła się przez łzy.
- Też cię
bardzo kocham, Brewer. – przełknęła ślinę. – Zawsze cię.. – głos jej się
złamał, a ciężkie łzy zaczęły spływać po policzkach. too weak..
- Wiem.. –
znów zamknął oczy. – Wszystko jest dobrze.. – starał się mówić wolno i
spokojnie, ale co jakiś czas brakowało mu sił. – Nic mi nie jest. Nic złego się
nie stało, Kim. Wszystko będzie dobrze.
Po prostu.. pamiętaj, że ja..
Zamilkł. Stracił przytomność.
Blondynka załkała, kładąc głowę na
jego klatce piersiowej, a kilka jej słonych łez spadło na twarz i ręce szatyna.
W ciągu dosłownie dziesięciu sekund przybiegły dwie osoby, których imion
Kimberly nie znała i ułożyły Brewera na prowizoryczne nosze, którymi od
dłuższego czasu dwoje ochotników przenosiło rannych w bezpieczne miejsce, aby
można im było udzielić pierwszej pomocy. Nim Kim się zorientowała – Jacka
niesiono już do furgonetki po drugiej stronie ulicy, a ona musiała sama stawić
czoła największym koszmarom.
Od autorki: Rozdział nie jest sprawdzony, zrobię to najprawdopodobniej dopiero w weekend.
Okay, sprawa jest taka: siadam do rozdziału, piszę kilka zdań i je kasuje. I tak wciąż. A jak już uda mi się coś sensownego napisać, to w którymś momencie to się kończy. I potem znów siadam i mam pustkę w głowie. Wiem, co chce napisać, ale nie potrafię sklecić z tego sensownych zdań, by przekazać Wam to w jak najlepszej formie. Przykro mi.
Poza tym, nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, ale chyba we wrześniu (o ile dobrze pamiętam) dodałam ankietę, kto czyta bloga i zagłosowała jedna osoba. Czuję, że nie mam dla kogo pisać, choć bardo chciałabym to dalej robić. Myślałam nawet nad zawieszeniem bloga. Planuję nowe opowiadania, one shoty.. Tylko dla kogo? Pisanie dla siebie to jedno, ale czytelnicy to co innego. Skoro ich rzekomo mam, to dlaczego nikt nie komentuje? Dlaczego nikt nie głosuje w ankietach?
Nie chcę, żeby to teraz wyglądało tak, że ja mówię, jaka jestem biedna, a Wy źli. Ale, kochani, dobrze wiem, że jest/było tu kilka bloggerek i Wy doskonale wiecie, jak ważna jest inspiracja i wsparcie płynące od czytelników, właśnie z komentarzy. I gdy wchodzę na blogi, widzę po 30 komentarzy, a u mnie nie ma nic, góra 2/3, to, nie ukrywam, jest mi przykro.
Więc jeśli komuś choć trochę zależy, to pokażcie to, bo ja muszę wiedzieć, że mam dla kogo pisać.
Ponadto rozdział podzieliłam na 2 części, bo już skrajnie nie miałam pomysłu co dalej nabazgrać, a może za jakiś czas coś napiszę, no a ostatni rozdział był.. dawno. Więc przepraszam za to i, jeżeli ktoś dotrwał do końca mojego wywodu, to weźcie sobie moje słowa do serca i albo bądźcie w pełni moimi czytelnikami, albo nie, bo ja po prostu chcę wiedzieć, czy to jeszcze ma sens.
~~ Julia S.
W piątek skomentuję, obiecuję! :D
OdpowiedzUsuńRozdział mi się podoba. Ogólnie historia jest ciekawa i cały czas coś się dzieje, może w pewnych momentach aż za dużo. Co do komentarzy - nie powinnaś się tym przejmować, serio. Każdy ma lepszy lub gorszy okres, każdy po jakimś czasie przeminie. Ale jeśli nie jesteś z tego zadowolona, spróbuj się trochę zareklamować. Znajdź blogi np o podobnej tematyce lub nawet całkiem odmiennej i spróbuj. Zaufaj mi, czytelnicy mogą przyjść sami, trzeba ich tylko dobrze zachęcić! :)
UsuńAle nie możesz się poddać, bo robisz to przede wszystkim dla siebie. Nowe opowiadanie i OSy? Jestem jak najbardziej za! <3
L x